Opera Rara bardzo mocno zakorzeniła się w Krakowie. Jest festiwalem oryginalnym, płynie własnym nurtem i chodzi swoimi ścieżkami realizując coraz to odważniejsze pomysły jej dyrektora Jana Tomasza Adamusa. Już samo założenie, by prezentować dzieła mało znane lub zapomniane, ale ujęte w nowatorskie, czasem wręcz szalone wizje współczesnych realizatorów, jest zamysłem nieco przewrotnym i nadzwyczaj świeżym. W mocno przykurzone utwory, można w ten sposób tchnąć całkowicie nowe życie, sprawić, że po latach powrócą do sal koncertowych czy na teatralne sceny.
Założeniem festiwalu jest też jego szeroka dostępność dla wszystkich grup odbiorców, stworzenie przyjaznej przestrzeni do twórczego dialogu, budowania relacji opartych na wspólnym poszukiwaniu i odnajdowaniu rzeczy nieoczywistych. Kierunek doskonale wyznacza Jan Tomasz Adamus mówiąc o konieczności szukania nowej drogi, ponieważ artystyczny = twórczy. Istotne jest więc, czy staramy się być artystami, czy grupą rekonstrukcyjną bawiącą się w rycerzy lub damy dworu. Ta nadzwyczajna otwartość w połączeniu z osobowością artystyczną szefa festiwalu, jego, często bezkompromisowym podejściem, przewrotnością spojrzenia i odwagą w podejmowanych decyzjach jest siłą napędową całego przedsięwzięcia.
W drugiej odsłonie tegorocznej edycji zaprezentowane zostało dzieło eklektyczne, pełne niejednoznacznych barw i emocji. Sklasyfikowane jako świeckie oratorium, o którym jego twórca mówił, że to nowy gatunek dla sal koncertowych, ale traktujące o aniołach, raju, sile modlitwy, naznaczone wpływem epoki, w której powstało – romantyzmu, ale jednocześnie wymykające się formalnym strukturom swych czasów. „Raj i Peri” Roberta Schumanna jest utworem bardzo pięknym muzycznie, opartym na solidnej szkole niemieckiej, ale przepełnionym subtelnością dźwięków, ukazującym wspaniałą wyobraźnię kompozytora. Nie ma tu zbyt wielu orientalizmów, a jeśli już się pojawiają, to raczej w formie delikatnych nawiązań, jakiejś muzycznej baśniowości, a nie w dosłownych cytatach.
Libretto czy raczej tekst oparty jest na poemacie „Lalla – Rookh”irlandzkiego pisarza doby romantyzmu Thomasa Moore`a. Traktuje o wędrówce tytułowej Peri do raju, jest rodzajem przypowieści z morałem, przez który przebija uniwersalizm, bo choć utwór Schumanna ma religijne przesłanie, nie da się go przyporządkować ani chrześcijaństwu, ani islamowi. Pełen jest za to fantasmagorii, nieuchwytności wizji i niezwykłości przygód, na jakie napotyka Peri podczas swej nieco dziwacznej podróży w stronę wymarzonego raju. Peri, to według autora XIX-wiecznego przekładu tekstu Moore`a – Antoniego Edwarda Odyńca w mitologii wschodniej, są to duchy dobre, stopniem tylko niższe od Aniołów, chociaż równej piękności. Niegdyś wygnane z raju, mieszkają na powietrzu, w wodzie i w najpiękniejszych okolicach na ziemi: w zaczarowanych napowietrznych ogrodach, lub w kryształowych na dnie morskiem pałacach. Żyją wonią kwiatów i rosą.
Tytułowa bohaterka to córka upadłego anioła i ziemskiej śmiertelniczki. Chcąc dostać się do Raju, z którego jako byt nieczysty została wykluczona, musi dostarczyć niebiosom najdroższy dar. W jego poszukiwaniu przemierza Indie, potem płynie Nilem w stronę Egiptu, ale i tu spotyka ją niepowodzenie – ostatnie westchnienie umierającego kochanka okazuje się darem niedostatecznie cennym jak poprzednio ostatnia kropla krwi przelana w walce bohatera – wojownika z tyranem Gazną. Zdeterminowana Peri zamierza w swych poszukiwaniach przemierzyć nawet cały świat. Wyrusza do Syrii, gdzie nad brzegiem Jordanu spotyka podobne duchy. W świątyni Słońca w Baalbek widzi starca – grzesznika obserwującego niewinnego, pięknego młodzieńca. Chłopiec modli się żarliwie – wzruszony starzec klęka obok niego opłakując zło jakie wyrządził. Łzy grzesznika stają się najcenniejszym z darów i otwierają nareszcie Peri bramy raju.
Reżyserii – inscenizacji oratorium Schumanna podjął się współpracujący od dawna z J.T. Adamusem Cezary Tomaszewski. Śledząc jego propozycje: Monteverdiego w barze mlecznym czy Glucka w sali gimnastycznej, zastanawiam się, w co tak naprawdę bawi się z publicznością autor tych teatralno – muzycznych prowokacji. Niezmiennie mam wrażenie, że przewrotna forma artystycznej wypowiedzi, odwaga poruszania prostych tematów w sposób oryginalny, prześmiewczy, najeżony odległymi niekiedy skojarzeniami, błyskotliwym poczuciem humoru, czy posuniętym do kontrolowanego absurdu kiczem zmusza odbiorcę do wyjścia z bezpiecznych ram przyzwyczajeń czy konwencji. Przestrojenia się na zupełnie inne fale nadawczo – odbiorcze, odblokowania własnej wyobraźni i choćby na chwilową zmianę postrzegania rzeczywistości. Może to być obrazoburcze, z pewnością wymaga dystansu nie tylko do świata, ale także do siebie, spojrzenia mniej serio, z przymrużeniem oka. Tomaszewski zgrabnie żongluje, bo ma solidne przygotowanie, a co za tym idzie świetną technikę, która pozwala na swobodę twórczą. Baza daje też szerokie horyzonty i narzędzia do realizacji nawet najbardziej „odjechanych” produkcji.
Cezary Tomaszewski to choreograf, reżyser i performer. Studiował wiedzę o teatrze w warszawskiej Akademii Teatralnej, choreografię w Brucknerkonservatorium w Linzu, ukończył szkołę muzyczną II stopnia, był związany z chórem Teatru Wielkiego w Warszawie. To wszystko procentuje. Daje wyczucie formy i pozwala na świadome łamanie konwenansów, ale nie wbrew muzyce, tylko z podkreśleniem i wydobyciem wszelkich znaczeń i emocji w tej muzyce zawartych.
Tak też było w „Das Paradies und die Peri” – spektaklu wystawionym w trudnej akustycznie sali teatru Łaźnia Nowa. Ważną rolę spełniało tu umiejętnie użyte nagłośnienie, chwilami uwypuklając, a kiedy indziej maskując czy celowo zmieniając brzmienie, by wymienić wprowadzoną (nie wiem czy potrzebnie) postać beznamiętnie, monotonnie wypowiadającą fragmenty „Ziemi jałowej” T. S. Eliota. W tę rolę wcieliła się Małgorzata Biela, której kostium – słomiany kombinezon, jakże surowy w porównaniu z brokatowym centaurem – Peri, symbolizował pustkę, samotność, rezygnację… Widzowie w oczekiwaniu na rozpoczęcie właściwego utworu zostali poddani czy też wprowadzeni w rodzaj kilkuminutowego transu, wywołanego jednostajnym dźwiękiem syreny alarmowej i pulsującym światłem wydobywającym wchodzące z czterech stron postacie w skafandrach, eksplorujące całkowicie pustynny teren po wybuchu jądrowym trzymające w dłoniach liczniki Geigera… Efekt porażający, nawet paraliżujący, doznanie przeszywające do szpiku kości, neurotyczne…
To wszystko po chwili ustąpiło miejsca kolorowym, tęczowym duchom i chmurkom – jaszczurkom z dopiętymi i trochę komicznymi ogonami. W te dwie grupy wcielili się artyści chóru Capelli Cracoviensis, którym powierzono karkołomne zadanie jednoczesnego śpiewu i tańca. Przy czym choreografia niejednokrotnie zabawnie wplatała a to kankana a to niby taniec Zorby, tworząc pełne podskoków i powtarzalnych kroków układy taneczne. Szczęśliwie chór nie pogubił się w tych akrobacjach z godnością znosząc drobne potknięcia i znakomicie wywiązał się z zadań wokalnych. Wśród pląsających duchów, stworów i drapieżnych kwiatów pojawili się protagoniści wieczoru.
Znakomitą Peri okazała się Mirjam Mesak – estońska śpiewaczka obdarzona wyjątkowej urody sopranem, jasnym, dźwięcznym zachwycała nie tylko nienaganną techniką, ale też wielką muzykalnością, prowadząc swą partię pewnie wokalnie i z dużym wyczuciem aktorskim. Znakomicie potrafiła wykreować bohaterkę pełną zarówno niewinności, ciepła, zaangażowania, wręcz żarliwości, a jednocześnie konsekwentnie zmierzającą do celu. Świetny w partii Narratora okazał się tenor Ian Bostridge, który prawie nie wchodził w interakcje z bohaterami, a był jedynie uważnym obserwatorem opowiadającym historię. W stylizacji gwiazdy hard rocka – czarnym lateksowym kostiumie, przechadzał się pomiędzy pozornym chaosem panującym w umownie zaaranżowanej przestrzeni – bez sceny jaką znamy z tradycyjnych teatrów, z publicznością siedzącą dookoła. Tak zaplanowany spektakl muzyczny, to nie lada wyzwanie dla wykonawców, bo siłą rzeczy zawsze ktoś był tyłem lub przodem do jakiejś grupy odbiorców i wszystkie wykonywane wtedy czynności kierował do tych, przed którymi się aktualnie znajdował. Tworzyła się swoista karuzela przesuwająca się przed widzami.
Bostridge jest doświadczonym śpiewakiem; doskonale odegrał nieco zblazowanego i obojętnego na burzliwe zwroty akcji Narratora. Śpiewał miękkim, ciepłym głosem o pięknej barwie. Odnoszę wrażenie, że sam świetnie się bawił w tej nieco dziwacznej konwencji. Monika Korybalska, której głos zazwyczaj określa się jako mezzosopran i takie właśnie partie wykonuje najczęściej w Operze Krakowskiej, znakomicie poradziła sobie w altowej roli Anioła. Zaskoczyła mnie dojrzałością kreowanej postaci. Widać było duże obycie sceniczne i przemyślaną interpretację. Nieco blado w tym gronie zaprezentował się baryton Sebastian Szumski, ale być może wynikało to z ustawienia postaci, w które się wcielał. Podobnie wyrazistości zabrakło Solomii Pavlenko – sopran. Tenor Zbigniew Malak starał się nadać swym bohaterom (niektórzy soliści wcielali się w kilka postaci) różnych cech i oddzielić ich emocjonalnie – raz był męski, potem nieco bardziej czuły.
Podczas premierowego spektaklu orkiestra Capelli Cracoviensis pod batutą Jana Tomasza Adamusa grała bardzo spójnie. Sporadycznie dało się słyszeć techniczne niedociągnięcia w postaci tzw. kiksów, ale obraz całości wypadł dobrze choć nie imponująco. Prawdopodobnie z powodu ustawienia orkiestry względem widzów – słuchaczy, każdy miał nieco inny odbiór dzieła w zależności od zajmowanego miejsca. Adamus jest oszczędny w gestach, ale bardzo precyzyjny i wyrazisty. Rzeczowy i konsekwentny zarówno jako dyrygent, dyrektor jak i rozmówca. Efekty jego pracy czy wypowiedzi nie pozostają więc obojętne. Jest artystą przenikliwym i obdarzonym intuicją. Nie toleruje nijakości, bylejakości czy letnich temperatur w przekazie twórczym. Siłą przedstawienia była jego umowność, brak dosłowności, pozostawienie niedomówień i miejsca na własne, indywidualne poszukiwania znaczeń.
Kostiumy i scenografia autorstwa Aleksandry Wasilkowskiej mieniły się feerią barw, połyskującym brokatem i baśniowymi elementami. Wszystko z pogranicza snu, mitu, świata odrealnionego. Symbolem raju stała się zawieszona nad głowami wykonawców tkanina podświetlana na różne barwy. Scenografia była nierozerwalnie zharmonizowana ze światłem (Jędrzej Jęcikowski). Chwilami jaskrawym, zawsze nienaturalnym, kontrastowym, pulsującym z ogromną częstotliwością, w którym wykorzystano efekt stroboskopowy potwornie męczący dla oczu, ale jednocześnie znakomicie podkreślający atmosferę sztuczności. Dopiero na sam koniec światło złagodniało i zgrało się w pastelowym charakterze kolorów, bukolicznym nastroju błogostanu podkreślonego wesołym tańcem.
W finale Peri zrywa tkaninę i w tak sielskiej atmosferze trafia wreszcie do upragnionego Raju. W ten sposób domyka się parabola emocji i poszukiwań siebie – od traumy, pustki, przerażenia po krainę wiecznego spokoju i szczęśliwości.