Imponujący rozmach, bogactwo kostiumów, dekoracji, dziesiątki statystów, żywe zwierzęta i oczywiście piękno muzyki przyciągały do MET tłumy robiąc z niej jeden z najbardziej kasowych tytułów w historii amerykańskiej sceny. Inscenizacja była mi już znana z cyklu transmisji „The Met: Live in HD” i byłem przekonany, że niczym mnie nie zaskoczy. Okazało się jednak, że dopiero na żywo można było w pełni docenić rozmach dekoracji, bogactwo kostiumów i potęgę brzmienia chórów oraz orkiestry. To spektakl jakich już się nie robi, prawdziwa grand opera.
Klasyczna, choć momentami trącąca myszką inscenizacja plasuje tę produkcję wśród największych i najbardziej efektownych widowisk operowych jakie widziałem w życiu. Wypełniona po brzegi MET, co rusz dawała wyraz swojemu zachwytowi nagradzając brawami zarówno wykonawców jak i kolejne odsłony dekoracji.
Niemniej, odniosłem wrażenie, że ta widowiskowość przekornie nie służy samej operze. Ewidentnie część widowni przybyła, by podziwiać „efekty”, co potwierdziło się po zakończeniu drugiego aktu z imponującym marszem tryumfalnym, gdyż duża część publiczności nie wróciła już na miejsca. A może był to efekt poziomu wykonania?
W spektaklu, który oglądałem główne partie śpiewali: Olesya Petrova (Amneris), Angela Meade (Aida) oraz Rafael Davila (Radames), który w ostatniej chwili zastąpił niedysponowanego Marcela Alvareza. Cała trójka śpiewała poprawnie, ale nie porwała mojego serca. Najgorzej było ze stroną aktorską, gdyż ich aparycja jak z XIX wiecznych obrazów przedstawiających pulchnych śpiewaków przy nieporadności scenicznej nie pozwalała uwierzyć w prezentowaną historię. Sceny dramatyczne nazbyt często wypadały groteskowo i komicznie.
Na szczęście honor wokalistów został uratowany dzięki Christianovi van Hornowi (Ramfis), Krzysztofowi Bączykowi (polski bas debiutował w tym sezonie partią Króla na scenie Metropolitan Opera) i George Gagnidze (Amonasro). W ich przypadku mieliśmy do czynienia z wykonaniem na najwyższym poziomie. Niskie głosy Horna i Bączyka brzmiały wspaniale, wprowadzając na scenę mocny rys dostojeństwa i potęgi. Bardzo dobry był też Gagnidze, zwłaszcza w 3 akcie, w dramatycznych scenach z Aidą i Radamesem.
Wielkie brawa należą się także Paolo Carignani, który znakomicie poprowadził orkiestrę Met niuansując różne odcienie i charakter muzyki. Subtelnie towarzyszył solistom w scenach kameralnych i dając upust potędze scen zbiorowych.
Mimo, że pod względem wokalnym nie był to wieczór idealny, to jednak zaliczam go do bardzo udanych. Można powiedzieć, że rzutem na taśmę udało mi się zobaczyć jedno z ostatnich przedstawień kultowej „Aidy”.
Nowojorska opera od zakończenia pandemii boryka się z poważnymi kłopotami finansowymi spowodowanymi w głównej mierze drastycznym spadkiem frekwencji, ale jak się okazuje czasami pogoda, a raczej jej brak przekłada się bezpośrednio na jej wzrost. Spędzając ostatni weekend kwietnia w Nowym Jorku, który był wyjątkowo ulewny zauważyłem, jak z minuty na minutę znikają bilety na wszystkie spektakle w Nowym Jorku. W te dni większość sal na Broadway’u, a także operze i filharmonii wypełnione zostały po brzegi. Dla mniej zamożnych Metropolitan Opera przygotowała też program „Rush tickets” w ramach którego, w dniu spektaklu sprzedawane są bilety po 25 dolarów.