„Cyganeria” jest najbardziej popularną operą czołowego przedstawiciela muzycznego weryzmu, kompozytora uznanego za spadkobiercę włoskiej tradycji po Giuseppe Verdim i właściwie ostatniego wielkiego włoskiego twórcę operowego. Jak słusznie zauważa Jacek Marczyński w tekście zamieszczonym w programie do najnowszej łódzkiej premiery, ta opera pojawia się na świecie prawie codziennie, a Mimi umiera każdego wieczoru. Dzieło było też wielokrotnie ekranizowane, w 1937 roku w filmowej adaptacji pt. „Czar cyganerii” w reżyserii Gézy von Bolváry udział wzięli Jan Kiepura i Marta Eggerth.
Puccini nie napisał tak wielu dzieł, jak Verdi, ale większość jego oper stanowi repertuarowy trzon teatrów na świecie; „Madama Butterfly”, „Tosca” czy „Turandot” były i są nieustannie inscenizowane dosłownie wszędzie na świecie.
„Cyganeria” Pucciniego, oparta na powieści „Sceny z życia cyganerii” Henriego Murgera, swobodnie traktuje przedstawione w niej wątki, w libretcie Luigiego Illici i Giuseppe Giacosy Mimi stopiona jest jakby z dwóch postaci. Opera początkowo spotkała się z negatywnymi recenzjami krytyków, ale entuzjastycznymi reakcjami publiczności, szybko po prapremierze zagościła na scenach całego świata i obecna jest na nich do dzisiaj. Inna „Cyganeria”, napisana przez Ruggero Leoncavalla, bardziej wiernie traktująca motywy powieści Murgera, po triumfalnym przyjęciu, przez krytyków i przez widzów, szybko zniknęła ze światowych afiszów. Dziś stanowi ciekawostkę, a jej autor zyskał nieśmiertelność tylko przez popularność jednoaktówki „Pajace”, wystawianej przeważnie z innym dziełem, najczęściej „Rycerskością wieśniaczą” Pietra Mascagniego.
Każda nowa produkcja „Cyganerii” skupia na sobie ogromne zainteresowanie. Zwolennicy tradycji liczą na piękno historycznej inscenizacji („La Boheme” w reżyserii Franca Zeffirellego, która miała premierę w 1981 roku, to jedna z najdłużej pokazywanych produkcji w The Metropolitan Opera w Nowym Jorku i nadal jest tam w repertuarze). Miłośnicy nowoczesnego teatru, do których i ja się zaliczam, mają nadzieję na nowe odczytanie tej historii, niekoniecznie przenoszącej ją w czasie, choć zdarzały się inscenizacje opowiadające historię miłości Rudolfa i Mimi np. w kosmosie. Oczywiście nasuwa się pytanie, czy ten wielokrotnie opowiedziany dramat można jeszcze przedstawić na nowo? Osobiście wierzę, że tak, potrzeba do tego wspaniałego, pełnego wyobraźni i fantazji inscenizatora, choć niekoniecznie rewolucjonisty.
Premiera „Cyganerii” w Teatrze Wielkim w Łodzi była kulminacją obchodzonego Festiwalu Pucciniowskiego. Debiutujący w Polsce Marcin Łakomicki, łodzianin z pochodzenia, niestety nie potrafił wnieść do odczytania tej historii niczego nowego. Artysta o tak bogatym dorobku międzynarodowym – jego spektakle wystawiane są w Wenecji, Wexford, czy Berlinie, nie zarysował przejmującego dramatu bohaterów, a nade wszystko reżyserował ich wbrew literze libretta tak, jakby nie wczytał się w treść dramatu. Denerwowały też paradoksy zapalania zgasłej świecy, po którą przychodzi Mimi, czy poszukiwania w pełnym blasku świateł klucza, który zniknął w ciemności. Wszystko jest trochę papierowe. Nie jest to opowieść o biednych artystach, to są raczej rozwydrzeni bonvivanci, rozkapryszeni i rozpustni.
Trudno się nimi przejąć, zwłaszcza że ich interakcje wydają się sztuczne. Hulanki i swawole czterech przyjaciół odbywają się w tekturowej mansardzie, bohaterowie wchodzą rozrywając papierowe okna: to pomysł tyle efektowny, co i chybiony, a ich przygody giną także w „Momusie” – w Mekce, w której bohaterowie spędzają większość swoich awanturniczych wieczorów. Interesującym pomysłem reżyserskim były poszukiwania Rudolfa po knajpach, choć nie jest to wiarygodnie rozegrane w ciekawej, ale też umownej scenografii Eleny Zamparutti: kameralnej w akcie pierwszym i czwartym, i rozbuchanej w drugim i trzecim. Kostiumy Cristiny Aceti, które w tym dziele szczególnie określają odczytanie epoki, były eleganckie i wystawne, bohaterowie tej bohemy z pewnością nie głodowali i nie byli biedni, stanowili raczej grupę outsiderów, buntowników czy antysystemowców, a to z kolei nie uzasadniało stopnia ich determinacji.
Znacznie ciekawiej spektakl reprezentował się od strony muzycznej. Iwona Socha była wiarygodną i wzruszającą Mimi, zakochaną i zagubioną, sprawnie operującą delikatnością sopranu w momentach lirycznych i pięknie posługującą się pianem. Andrzej Lampert czarował pięknem krystalicznie brzmiącego tenora i był Rudolfem, który mógł się podobać, choć w jego pięknym tenore di grazia brakowało mi mocy; ta partia przeznaczona jest dla tenora bardziej spinto.
Arkadiusz Anyszka jako Marcello był świetny scenicznie w aktorskich napadach zazdrości, co ilustrował odpowiednio postawionym brzmieniem barytonu, nigdy nie szarżując. Bas Michała Romanowskiego jako Colinne znakomicie odnajdywał się w ansamblach, a aria o płaszczu była jego aktorskim i wokalnym monodramem. Grupy czworga bohaterów dopełnił Schaunard w nienagannej interpretacji Bartłomieja Misiudy. W epizodycznej basowej roli Benoit błysnął też Rafał Pikała. Poprzez rozwibrowanie i ostrość głosu pozbawionego legata i wyczucia Pucciniowskiej frazy zawiodła Musetta w wykonaniu Mileny Arsovskiej.
Rafał Janiak prowadził orkiestrę czujnie i wylewnie, pod jego batutą selektywnie zabrzmiały poszczególne sekcje instrumentów, prowadząc ze sobą dialog i pięknie ze sobą płynąc. Puccini jest jak rwąca rzeka, co wrażliwie potrafił wyczuć Janiak, wzmagając nastroje ckliwego romantyzmu, jak i dynamiczne napięcia, tak charakterystyczne dla tej muzyki. Potrafił też uwypuklić motywy przewodnie, odczytując je delikatnie w świetle twórczości Ryszarda Wagnera.
Najnowsza premiera w Teatrze Wielkim w Łodzi to przede wszystkim sukces dyrygenta, oryginalnie panującego nad nieoczywistym nurtem partytury Pucciniego. Wspaniale śpiewał też Chór Dziecięco-Młodzieżowy Teatru Wielkiego w Łodzi, przygotowany przez Agnieszkę Lechocińską; scena z rozbieganymi, ubranymi w żółte uniformy dziećmi, to jeden z najjaśniejszych scenicznych punktów spektaklu.