Wojciech Adamczyk zapowiadał, że nie chce realizować kolejnego Mozarta w perukach, krynolinach i szpadach, ponieważ w ponadczasowych dziełach jest zawsze ponadczasowa prawda. Ludzie są zdolni do wspaniałych porywów miłosnych, ale także do wykorzystywania innych osób i to się nie zmienia – mówił reżyser w przedpremierowych wypowiedziach. Biorąc pod uwagę piękno scenografii Marka Chowańca i kostiumów Marii Balcerek to założenie się niewątpliwie się udało. Spektakl dobrze się ogląda, choć nie wszystkie pomysły bywają zrozumiałe, nie zawsze też mogły odpowiednio wybrzmieć elementy scenografii, której było bardzo dużo (dwa posągi konia, dwa modele automobilu).
Adamczyk przeniósł akcję o dwieście lat do przodu, intrygi i tragedie rozgrywały się we włoskim studiu filmowym. Widoczna jest inspiracja magicznym światem Federica Felliniego i legendarnym Cinecittà, choć włoskich twórców, którzy zmienili oblicze kina było znacznie więcej.
Don Giovanni w tej wizji to właściciel dobrze prosperującego studia filmowego, Leporello to jego asystent, Donna Elwira uznana, ale już przebrzmiała (i odrzucona) gwiazda. Branża jest bezlitosna, pozostanie na szczycie jest akrobatyczną walką o przetrwanie, nieustannie szuka się nowych nazwisk. Początkującą aktorką, która nie cofnie się przed niczym, jest Zerlina, narzeczona uznanego aktora (Masetto). Donna Anna i Don Ottavio to z kolei sponsorzy wkraczający w świat filmu ze swoimi pieniędzmi. Dokładniejszą charakterystykę bohaterów, łącznie z wymyślonymi nazwiskami zamieszczono w programie, to zabawny żart reżysera tłumaczący świat jego opowieści.
W tym interesującym zamyśle wszystko się zgadza, mamy stosunki feudalne, wykorzystywanie pozycji i władzy, a także biznesowe manipulacje. Świetnym pomysłem jest też finał, kiedy okazuje się, że Don Giovanni, mający, jak to się dziś kolokwialnie określa, „parcie na szkło”, wyjechał do Hollywoodu, aby robić dalszą karierę.
Rozpustnik nie został więc ukarany, a raczej nagrodzony. W dzisiejszych czasach, jak starają się powiedzieć twórcy, nie ma sprawiedliwości, liczy się bezwzględność i niegodziwość, to też świadectwo naszych czasów. Ale po ucieczce kochasia, który odszedł w siną dal (do Hollywood czyli bardzo daleko) nadal wszyscy go uwielbiają i nawet za nim tęsknią. Nie mogłem pozbyć się skojarzeń z piosenką „W siną dal” śpiewaną przez Igę Cembrzyńską i Bogdana Łazukę w Opolu w 1979 roku, uczucia oscylują wokół nienawiści, chęci zemsty, ale przede wszystko tęsknoty.
Przekonująco przedstawił tytułową rolę Daniel Mirosław, kreując mosiężną i ciemną barwą swojego barytonu postać zakochaną przede wszystkim w sobie, zimną i obojętną na inne dramaty. Był nonszalancki, trochę nadęty, trochę kpiarski – przecież wszystkie osoby dramatu są w jego królestwie.
Piękna jest scena marzeń o Donnie Annie, które filmowo snuje Don Ottavio (Piotr Maciejowski zwycięsko zinterpretował arcytrudną arię opartą na długiej frazie „Dalla sua pace”, niestety „Il mio tesoro”, o zupełnie innym, belcantowo-karabinowym charakterze została w tej produkcji pominięta). Podkreślić jednak należy, że ambitnie dokonano stosunkowo mało skrótów, publiczność Lublina mogła zapoznać się z prawie całym dziełem Mozarta, ocalała też większość recytatywów.
Ale opowieść, przedstawiona przez Wojciecha Adamczyka traktuje świat kina tylko jako tło. Brakuje zabawy konwencją produkcji filmowej, świetnie rozgranej podczas uwertury, ale nie mającej właściwie ciągu dalszego w miejscami zbyt dosłownej opowieści. Można się domyślać, że np. scena na cmentarzu, piękna plastycznie i przyprawiająca o dreszcze to fragment filmowej produkcji, tak jak wizyta Komandora.
W tej roli wystąpił słynny polski bas Rafał Siwek, demonstrując cudownie lejącą się kantylenę, zabarwioną na początku opery rozpaczą i jadem zemsty w finałowym wciągnięciu do piekieł. Ta partia jest właściwie „mało mozartowska”, to zapowiedź wielkich bohaterów Verdiego i innych basowych postaci, co przekonująco, z dramatycznym wachlarzem emocji przedstawił Siwek.
Donna Anna to najbardziej wieloznaczna bohaterka opery. Udaje, że rozpacza, ale jest w tym dziele snującą intrygi żmiją, opętaną miłością do Don Giovanniego i gardzącą zakochanym w niej Don Ottaviem. Aleksandra Łaska przedstawiła w tej roli słodycz i piekło, swobodnie poruszając się w mozartowskiej stylistyce dramatu, olśniewając pięknem brzmienia i swobodą wyrazu. Donna Elwira Kariny Skrzeszewskiej miała wiele pięknych momentów, potrafiła, zwłaszcza w drugim akcie być wzruszająca, mimo, że artystka zaśpiewała ją dość dramatycznie. Doskonałym Leporellem był Dariusz Machej aktorsko perfekcyjny, wokalnie szalony.
Od tak znakomitych śpiewaków odstawała para młodych kochanków. Łukasz Skrobek jako Masetto był przekonujący scenicznie, ale w jego śpiewie brakowało wokalnej precyzji i bardziej operowej interpretacji. Dorota Szostak-Gąska jako Zerlina wyśpiewała wszystko, ale była to kreacja bardziej operetkowa niż operowa. To zderzenie było szczególnie widoczne zwłaszcza w scenach zbiorowych.
Wnikliwie nad przebiegiem spektaklu czuwał muzycznie Vincent Kozlovsky. Przy poprzedniej operowej premierze w Operze Lubelskiej zachwycałem się jego prowadzeniem i odczytaniem „Toski”. W „Don Giovannim” poszedł nawet o krok dalej przy zachowaniu stylu epoki, proponując szybkie i zwariowane tempa, zestawione z mrokiem orkiestrowej frazy, na przykład podczas uwertury. Wyraziście brzmiały poszczególne sekcje, nawet jeśli zawodziły instrumenty dęte.