Anna Sułkowska-Migoń, młoda błyskotliwa dyrygentka, zwyciężczyni Konkursu La Maestra w Paryżu (2022), zawitała po raz drugi do Filharmonii Narodowej, by poprowadzić tym razem program zatytułowany tajemniczo „Toward the Unknown Region”, złożony z dzieł Ralpha Vaughana-Williamsa, Carla Nielsena i Felixa Mendelssohna-Bartholdy’ego. Nie była to tylko podróż w przestrzenie nieznane ludzkiemu oku, była to podróż metafizyczna, w zaświaty, w wizje raju i utraconej pamięci. Okazją do refleksji przed koncertem sobotnim (26 IV 2025) był dzień pogrzebu Papieża Franciszka, toteż dyrygentka poprosiła publiczność nie tylko o zwyczajową chwilę ciszy, ale o wysłuchanie polskiego przekładu wiersza Walta Whitmana pod tytułem opatrującym cały koncert (w polskim tłumaczeniu „Ku Nieznanej Krainie”), który zabrzmiał w wykonaniu skrzypka Dariusz Dęgi, artysty Orkiestry FN.

Utwór pod tym tytułem Ralpha Vaughana-Williamsa to 11-minutowa „Kantata na chór i orkiestrę”, oparta na poezji tak wspaniale wyzyskanej kilkadziesiąt lat później – po II wojnie światowej i do niej się odnoszącej – przez Karla Amadeusa Hartmanna. Jednak Vaughana-Williamsa interesowała nie poezja społeczno-antywojenna, ale sugestywna i arkadyjska wizja raju jako miejsca bez czasu i przestrzeni. Muzyka jego utworu posiada zmysłową łagodność, trochę odwołuje się budową strof do Brahmsa i Schumanna, ale frapuje typowo angielskim, fin de siecle’owym kolorytem, podszytym delikatnym niepokojem, ale z eksponowaną na końcu potężną kulminacją, z charakterystycznymi dla epoki „pretensjami” do posmakowania „bezczasu” i „bezprzestrzeni”. Dyrygentura Sułkowskiej-Migoń już tu okazała się delikatna i sugestywna, swobodnie i z dystansem operująca dużymi masami brzmienia, nadająca orkiestrze dobry balans i subtelny oddech frazy, wyzyskująca szczegóły przypominające trochę instrumentację Szymanowskiego czy późnego Wagnera – kompozytora tak istotnego dla twórców angielskich przełomu XIX i XX wieku. Znakomicie jak zwykle śpiewał Chór FN, przygotowany przez Bartosza Michałowskiego.

Twórczość koncertująca i symfoniczna Carla Nielsena ostatnimi laty coraz częściej gości w naszych salach koncertowych. Dwa lata temu na tej samej estradzie zabrzmiał karkołomny Koncert skrzypcowy kompozytora, w wykonaniu goszczącego za chwilę tu fenomenalnego skrzypka norwesko-szwedzkiego, Johana Dalene. Tym razem Filharmonia sięgnęła po dzieło późne – Koncert klarnetowy (1928), napisany trzy lata przed śmiercią kompozytora. To utwór pełen pogody i afirmacji ducha, neoklasyczny, oszczędnie zinstrumentowany na orkiestrę kameralną, przypominający trochę późne dwie sonaty klarnetowe Brahmsa, nie bez pikanterii jednak, kiedy klarnet mierzy się z nawarstwieniami smyczków czy werblem. W jednoczęściowej formie kryje się kilkanaście epizodów, w tym piękne, archaizujące kantyleny, bliskie stylowi Dymitra Szostakowicza.

Andrzej Ciepliński, mistrz delikatnego, subtelnie różnicowanego tonu i świetnej, nie narzucającej się nigdy techniki (przy dużym zróżnicowaniu barwowym skrajnych rejestrów), zagrał ten utwór równie kameralnie. Sułkowska-Migoń akompaniowała pewnie, choć czasem przydałoby się więcej indywidualności w kształcie groteskowych tematów i kontrapunktów. Na koniec podróż rzeczywista i zarazem fantazja metafizyczna osnuta wokół historii – raport Mendelssohna z wyprawy do Szkocji w 1829 roku, gdzie zachwycił się m. in. zrujnowaną kaplicą pałacu Holyrood w Edynburgu – tam samotna i nieszczęśliwa królowa Maria Stuart została koronowana na królową Szkocji. Oczywiście chodzi tu o III Symfonię a-moll op. 56 „Szkocką”kompozytora, najpiękniejsze jego dzieło, swoją powagą i melancholią przywołujące nie tylko surowe piękno krajobrazu szkockiego, ale także losy władczyni – i to jest ukryta kanwa dzieła.

Taka była też interpretacja Sułkowskiej-Migoń. Chociaż czasami brakowało tu ciężaru gatunkowego, a frazy były niedostatecznie wyśpiewane – na miarę tej późnej twórczości Mendelssohna, można podziwiać naturalność prowadzenia orkiestry, oddawanie jej roli przewodniej, znakomity słuch dyrygentki, połączony z perfekcyjnym wydobyciem wszystkich kontrapunktów, warstw, solówek i zagęszczeń faktury. W pierwszej części urzekło piękne przetworzenie, skonstruowane na szerokim łuku dynamicznym i wyeksponowaniu tremola ze sceny burzy.

W II części ciekawe, choć moim zdaniem zbyt duże były kontrasty dynamiczne, a rzeźba szesnastek była trochę jeszcze niedopracowana. Część III, chociaż zainicjowana bez zaskoczenia, swobodnie połączyła cantabile z walcowatymi akompaniamentami pizzicato, ważne było także podkreślenie przez dyrygentkę hymnicznych akcentów – skojarzeniem z losem królowej. Finał poprowadzony był lekko, choć czasem przydałoby się więcej zabawy, ognistości i zaskoczenia, a w codzie – słusznie przedłużającej wagę wyrazową – triumfu. Ogólnie jednak była to świetna lekcja młodej dyrygentury – z całą odpowiedzialnością można użyć tego słowa – rozważnej i romantycznej.