Tomasz Pasternak: Jak pisze się książkę o kimś, kogo się znało i z kim się przyjaźniło?
Anna Lisiecka: Zawsze łatwiej pisze się biografię kogoś, kogo się znało. Wtedy szybciej dokonuje się rekonstrukcji i dochodzi do pewnego zaplecza wiedzy. Lepiej jest także znaleźć narrację opowieści. Książka to stwarzanie języka i w tym języku musi istnieć bohater. Musi być w tym trochę lekkości, piórkowatości i dowcipu tej osoby. Znałam się z Bogusławem Kaczyńskim naprawdę bardzo długo, choć o pewnych sprawach nigdy nie rozmawialiśmy, nie wszystko sobie wyjaśniliśmy.
Jak zaczęła się Pani znajomość z Bogusławem Kaczyńskim?
Gdy Bogusław debiutował w Telewizji w Poznaniu, byłam w liceum. Poznałam go jako młoda osoba, będąc na stażu w Polskim Radiu. Współpracowałam przy audycji „Cztery Pory Roku”, które latem zmieniały się w najpopularniejszą audycję w Polsce, „Lato z Radiem”. Pewnego dnia notowałam jakieś wypowiedzi słuchaczy i nagle ktoś zapukał. – Gdzie mogę znaleźć redaktora Cichomskiego? Zobaczyłam uśmiechniętą twarz, którą znałam. Zaprowadziłam Bogusława Kaczyńskiego do Tadeusza Cichomskiego, szefa „Czterech pór roku”. A potem Cichomski oficjalnie przedstawił mnie Kaczyńskiemu, który chciał poznać „to cudowne zjawisko”, jakim mnie określił. Kaczyński, jak i jego przyjaciółka Barbara Wachowicz często wykorzystywali tropy literackie, cytowali określenia z „Pana Tadeusza”. Byli zresztą do siebie bardzo podobni, oboje pochodzili z Podlasia.
Pracowaliście razem?
Zostałam przydzielona mu do pomocy. Wtedy zaczął nagrywać felietony operowe do „Lata z Radiem”. Oczywiście wiedziałam, kim jest. Jego programy z cyklu „Operowe qui pro quo” zyskały już popularność w Polsce. Wyróżniały się na tle tego, co pokazywano w telewizji. To były filmy operowej akcji. Zapamiętałam je, mimo że słuchałam innej muzyki.
Jak ocenia Pani te programy z perspektywy czasu?
Niedawno po raz kolejny obejrzałam „Bardzo Straszny Dwór”, w którym wcielał się w
rolę Narratora u boku wspaniałej obsady, z Bożeną Betley, Polą Lipińską, Andrzejem Hiolskim, Bogdanem Paprockim, Bernardem Ładyszem, Bożeną Brun-Barańską oraz Beatą Artemską w roli Straszydła. Bogusław potrafił być nie tylko doskonałym prezenterem i przewodnikiem po świecie muzyki, ale miał też fantastyczną inwencję. W efekcie takich programów jak „Operowe qui pro quo” nie było ani przedtem, ani potem. Nagrywano je w dworach i pałacach Wielkopolski, do których Kaczyński zapraszał wybitnych artystów. Okazało się, że sam jest świetnym aktorem. Pamiętam, jak w programie karnawałowym śpiewał partię Alfreda! Robił to tak wiarygodnie, że wszyscy myśleli, że to on naprawdę śpiewa. Dopiero potem dowiedziałam się, że podłożono głos Giuseppe di Stefano.
Jak wspomina Pani pierwsze spotkania i pracę z nim?
Spodziewałam się Bogusława – Gwiazdora, pełnego na co dzień teatralnego gestu. Ale był niezwykle miły dla młodej i niedoświadczonej osoby, jaką wtedy byłam. On w ogóle był uprzejmy z natury i nie było w tym nic sztucznego. Choć jak chciał kogoś z premedytacją uwieść, to też mu się udawało. Lubił być słuchany. Ale kto w naszej pracy nie lubi? Dlatego stale współpracował z wybraną przez siebie realizatorką dźwięku Haliną Ambroziewicz, a potem z Maciejem Dobrzyńskim. Nigdy nie czułam między nami dystansu wynikającego z różnicy wieku, on był wiecznie młody. Jeśli możemy mówić o ikonach, był niewątpliwie ikoną telewizji i popularyzacji i opery. W tamtych dawnych latach, kiedy nagrywał gawędy muzyczne do „Lata z Radiem”, byłam jego pomocnikiem m.in. od oklejania pudełek. Segregowałam też listy, jakie dostawał na adres Polskiego Radia.
Ale co szczególnie w nim Panią ujęło?
Po pierwsze jego bezpośredniość. A ponadto perfekcja, wdzięk antenowy, ale także doskonałe przygotowanie do nagrań. Nigdy nie czytał z kartki, miał konspekt i precyzyjnie wybrane ścieżki na płytach, które przynosił. Trzeba pamiętać, że u podstaw jego daru opowieści leżało jednak gruntowne wykształcenie muzyczne: najpierw pięć lat średniej szkoły muzycznej, a potem kolejne pięć studiów na Wydziale Kompozycji, Teorii i Dyrygentury PWSM. À propos taktu i bezpośredniości, które w obcowaniu z nim były zawsze miłe, to pamiętam, że po pierwszym nagraniu odwoził realizatorkę i mnie do domu i długo rozmawialiśmy. Mieszkałam wtedy na Żoliborzu, a on opowiadał mi o swoim życiu w tej dzielnicy, o generałowej Zaruskiej, o szkole muzycznej na Krasińskiego. Pracowaliśmy całe lato, a potem kolejne, i kolejne. Jego felietony do „Lata z Radiem” były pełne wdzięku, czaru i swobody.
A jak narodziła się Państwa przyjaźń?
Do przyjaźni trzeba dojrzeć. Dość szybko zostałam zaproszona na festiwal do Łańcuta. To był ten Łańcut, na którym gościli Daniel Olbrychski i Janusz Olejniczak w cyklu „Mistrzowie sceny polskiej”. Pojechałam tam w ramach pomocy Andrzejowi Matulowi, który prowadził audycje na żywo, a ja robiłam poszczególne nagrania. Bogusław zwrócił się też do kolegów z „Lata z Radiem” o patronat nad obejmowanym przez niego Festiwalem w Krynicy i konkursem wokalnym im. Jana Kiepury, który wtedy inicjował. „Lato z Radiem” ufundowało nagrodę dla laureata konkursu wokalnego, która była zarazem nagrodą publiczności. Pierwszym laureatem został wtedy Marek Torzewski.
Czy trudno było się z nim zaprzyjaźnić?
Spędzaliśmy razem wiele czasu, ale mnóstwo czynników wpływa na to, że ludzie zaczynają sobie ufać. Że wykluwa się partnerstwo. Nie starałam się z nim zaprzyjaźnić. Jakoś samo to wyszło. Czułam, że on podaje mi rękę, a Bogusław czuł, że może mi tę rękę podać. Był świetnym obserwatorem. Pamiętam, jak kiedyś, podczas jednego z przyjęć powiedział Zygmuntowi Chajzerowi, żeby nie tracił swojego harcerskiego wdzięku. Nazwał to, co w Zygmuncie było czarujące. A mnie przepowiedział, że wielu będzie doradzało: proszę zrobić tak, proszę zrobić inaczej. Mam ich słuchać, kiwać głową i robić swoje. Myślę, że duży wpływ na wzajemne zaufanie miała też wzajemna dyskrecja. Swoją prywatność bardzo chronił.
A dlaczego napisała Pani o nim książkę?
Pomysł wyszedł od ORFEO, Fundacji jego imienia. Jak mówił Einstein, przypadek nie istnieje. Musieliśmy się spotkać ze Zbigniewem Napierałą, na Sylwestra, tuż przed pandemią, w pięknym domu w Konstancinie. Byłam w towarzystwie m.in.: Elżbiety Dzikowskiej, Krzysztofa Wodiczki i jego partnerki oraz historyka sztuki Marka Bartelika, który w tym eleganckim miejscu nas podejmował. Marek był wtedy jeszcze prezesem ogólnoświatowej AICA. Krzysztof Wodiczko to artysta, który zrobił światową karierę w sztukach plastycznych. Co ciekawe, jest synem Bogdana Wodiczki, dyrektora Opery Warszawskiej, która była objawieniem dla Bogusława Kaczyńskiego i jego pokolenia. Wodiczko tę operę całkowicie odnowił, wprowadził w XX wiek i do Europy.
Zauważyłam Zbigniewa Napierałę, podeszłam, by się przywitać i złożyć życzenia. Obok stała Anna Habrewicz. Zbyszek przedstawił mnie jako autorkę książki o Lodzie Halamie i dodał, że chciałby, żebym napisała książkę o Bogusławie Kaczyńskim. Zdradził, że w Fundacji jest wiele unikalnych, źródłowych materiałów, korespondencja i pamiętniki ojca.
A tytuł książki?
Prawie każdy młody człowiek marzy o tym, żeby być sławnym i bogatym. Jednak tak brzmiącą frazę ukradłam Tadeuszowi Boyowi-Żeleńskiemu, który tłumaczył „Stracone złudzenia” Honoriusza Balzaka. Boguś w 1974 roku dziękuje rodzicom za kolejną pożyczkę, pisze że ciągle ma być sławny, ciągle ma być bogaty, a ciągle jest biedny, ale zapowiada, że to się zmieni niebawem, bo właśnie podpisał kontrakt.
Pani książka pokazuje Bogusława Kaczyńskiego jako naturę bardzo złożoną.
Zygmunt Stępiński, obecnie Dyrektor Muzeum Polin, mój ówczesny chłopak, żartował sobie mówiąc: Ten Twój Boguś… Odpowiedziałam, że: Tak, Boguś, ale będziesz inaczej wymawiał to imię, kiedy się poznacie. Oczywiście i jego oczarował. Wszyscy nosimy w sobie wiele osobowości. Takich potencjałów energetycznych, które się w nas wyzwalają w zależności od sytuacji, od otoczenia. Bogusław miał wiele twarzy, co zupełnie nie znaczy, że był dwulicowy. Większość nowopoznanych oczekiwała, że Bogusław Kaczyński „da występ”, że zabawi gości. Ale potrafił też słuchać i usunąć się na drugi plan, pozwalał innym wyśpiewać ich arie. Kiedy przywiózł na „parapetówkę” do mnie do domu Lodę Halamę, potrafił się usunąć i nie być w centrum. To Loda była gwiazdą, a Bogusław stał pół kroku dalej, nieledwie w cieniu.
Mówi Pani, że był rozmowny, ale nie wylewny.
Spraw domowych nie wystawiał na targowisko. Był jednak do pewnego stopnia tajemniczy. Nie lubił, jak pisały o nim kolorowe pisma, które podejmują temat z zawsze tej samej, ale nie najistotniejszej strony, choć wiedział, że to jest jakaś cena publicznego istnienia. Na tę okoliczność miał powiedzonko: niech piszą, co chcą, byle nazwiska nie przekręcali. Zatem i ja, kiedy zasiadałam do pisania książki, musiałam rozważyć jeszcze raz, co stanowiło o istocie tej złożonej osobowości, jaką był Bogusław Kaczyński. Znałam go bardzo dobrze, wiedziałam o jego różnych przygodach i doświadczeniach, o powodzeniach i niepowodzeniach, o chwilach szczęścia i zmartwień.
Podzieliła się Pani z czytelnikami tą wiedzą?
Autor powinien wiedzieć, co pisze, a nie pisać, co wie. Rozdział „Nie tylko dla pań” był dużo bardziej rozbudowany, dowcipny a nawet sensacyjny. Ale stwierdziłam, że opowieść, którą tam zawarłam, mogłaby dotknąć zbyt osobiście kilku ludzi. Stwarzał materiał do wielkiej ploty. To zupełnie niepotrzebnie. I skróciłam ten rozdział zgodnie z zasadą, że o wiele więcej wiem, ale nie wszystko powiem.
Słowa bohatera Balzaka, Lucjana: będę sławny, będę bogaty, mówią tak naprawdę o spełnieniu. Czy Pani zdaniem Bogusław Kaczyński został w swoich marzeniach „sławny” i „bogaty”? Czy był człowiekiem spełnionym?
On się czuł człowiekiem absolutnie spełnionym. Spełniał się w swoim życiu zawodowym, prywatnie pozostając zarazem towarzyskim i osobnym. Jak ktoś występuje na scenie, w telewizji, potrzebuje chwil wyciszenia, chwil, w których może być „w pidżamie”, bardziej „po domowemu”. Wtedy, na wagę złota są tacy znajomi, dla których nie musimy robić makijażu. Właśnie dlatego, że scena to scena. Ona ma żelazne wymagania co do formy. No, czasem trzeba od tego odpocząć. Halina Słonicka mówiła zresztą, że Boguś jest największą gwiazdą w jego gwiazdozbiorze i w tym nie było absolutnie nic złośliwego. Stworzył gwiazdorskie programy operowe, a potem też operetkowe. W jednych pokazując Polakom, że opera jest sztuką przepiękną i może być dla wszystkich, w drugich, że świetnie wykonana operetka, która została napisana z talentem też jest sztuką. Kiedy zaczął robić „Operowe qui pro quo” najlepsze głosy chciały występować w tym cyklu. Jak mówiła Hanna Rumowska – Machnikowska: on nas wprowadził pod strzechy. Chciał też stworzyć snobizm na operę. Halina Słonicka, z którą się bardzo przyjaźnił, w końcu w tym cyklu nie wystąpiła, ale specjalnie dla niej Boguś zrealizował program w warszawskich Łazienkach, gdzie Słonicka pięknie opowiada o sobie i śpiewa pieśni, a partneruje jej znakomity Jerzy Marchwiński.
Czy Bogusław Kaczyński kreował swoją rzeczywistość? Czy wszystkie jego opowieści były zawsze prawdą?
Józef Mackiewicz należy do nielicznych, którzy potrafili dowieść, że nawet w pisarstwie tylko prawda jest ciekawa, ale on tę prawdę rozpisywał na setkach stron swoich znakomicie skonstruowanych powieści. Równie celny termin to „prawdziwe zmyślenie”. A to uprawiał i Melchior Wańkowicz, i Marek Hłasko. Witold Gombrowicz w wywiadzie z Dominique‘iem de Roux mówi, że jeżeli himalaista powie: postawiłem ostrożnie prawą stopę i powoli dosunąłem do niej lewą, będzie to absolutnie niewiarygodne. Trzeba pokazać ogrom tej wysokości, ogrom strachu i ogrom zimna… Bogusław operując skrótem – bo w telewizji musi być skrót, inaczej mamy do czynienia z mądrzącą się głową – przekazywał istotę, ale często coś podkolorowywał. Jednak ja słyszałam cudzysłów, gdy opowiadał o kolejnej hrabinie i księżnie, które wychodziły z librett i zasilały jego opowieści biograficzne.
Czy zmienił się po swoich „straconych złudzeniach” znów nawiązując, jak w tytule Pani książki, do Balzaca?
Tak, bardzo przeżył, że nie został dyrektorem Teatru Wielkiego. To naprawdę była porażka. Tym bardziej, że to stanowisko objęło po kolei dwóch jego przyjaciół, najpierw Sławomir Pietras, potem Janusz Pietkiewicz. Czy zgorzkniał? Ta sprawa wydarzyła się, kiedy miał 49 lat. A rok później, w Krynicy świętowaliśmy jego 50. urodziny. Było cudownie i radośnie. Jego bardzo intensywne życie nie pozwalało, by się nad sobą rozczulał. Ale gdzieś wewnątrz to zostało.
Pamiętam taką chwilę, kiedy otwierał Teatr Muzyczny „Roma”. Zorganizował spotkanie z wieloma warszawskimi dziennikarzami. Ze względu na korki zjawiłam się lekko spóźniona. Boguś mówił zawsze, że trzeba się lekko spóźnić, aby mieć entrée, ale oczywiście nie dlatego się spóźniłam. Weszłam na wysokich obcasach, w białym długim płaszczu, więc oczywiście to entrée było. I Boguś wtedy powiedział: Szanowni Państwo, oto sama redaktor Lisiecka, rzecznik prasowy dyrektora Pietkiewicza. Nie byłam rzecznikiem prasowym Teatru Wielkiego, ale Boguś tak mnie nazwał i była to taka lekka złośliwość. Byłam dziennikarzem i oczywiście chodziłam do Teatru Wielkiego, i za dyrektora Pietrasa, i za dyrektora Pietkiewicza. Myślę, że mogło to wtedy go irytować. Rozstania przyjaciół są jak rozwód. Czeka się wtedy, po której stronie staną pozostali przyjaciele. Ze Sławomirem Pietrasem zamrozili relacje na kilkanaście lat. Obaj pisali wtedy o sobie na wzajem teksty modelowo zjadliwe. Ja jako dziennikarz może pozostałam trochę „w rozkroku”.
Czy bardzo przeżył porażkę w batalii o Teatr Wielki?
To na pewno było dla niego zaskoczenie. Miał właściwie wszystkie atuty. Szkoda, że Bogusław nie miał tej szansy. Łętowscy pisali, że oczywiście Kaczyński ubarwia rzeczywistość, ale także dlatego może być idealnym dyrektorem. Znał świat. Pokazał w Łańcucie, że artyści ze świata są dostępni. Może wygrałby konkurs, gdyby pretendował o tytuł dyrektora artystycznego? Ale on chciał mieć całą dyrekcję. Myślę, że to było słabym punktem jego programu. Przedstawicieli Teatru Wielkiego, którzy przesłuchiwali obok wiceministra Grzegorza Michalskiego i profesora Krzysztofa Pendereckiego, ta wizja „światłej dyktatury”, skupienia całej władzy w jednym ręku mogła zrażać na równi z planami modernizacji zespołu. Część artystów opery i baletu bała się, że Bogusław ich poodsuwa na rzecz tych „ze świata”.
Drugi „dyrektor od spraw przyziemnych” w okresie transformacji, przechodzenia z systemu dodrukowywania złotówek na system urealnienia monety, okazywał się bardziej potrzebny, niż myśleliśmy. Zmieniało się prawo i ekonomia. Politykom wydawało się, że kultura jest czymś drugorzędnym dla obywateli i musi szukać swoich sponsorów, albo uprawiać gospodarkę rynkową. Pojawiło się wiele kolorowych dzienników, tygodników, które wychodziły, dopóki rynek ich chciał. Ale co począć z operą, operetką, musicalem? To bardzo kosztowne sztuki. Musi być orkiestra, chór, stała praca z tymi zespołami, muszą być gwiazdy i oprawa scenograficzna. Ta sztuka ma sens, kiedy jest doskonale wykonana w każdym detalu.
Jak przez te wszystkie lata wyglądała Wasza przyjaźń?
Kiedy była w intensywnym nasileniu i intensywnej bliskości, nie przeżywała gorszych momentów. Bogusław dużo pracował i potrzebne mu były momenty odpoczynku. Jak mógł chodzić cały dzień w pidżamie, to z tego korzystał. Ja Bogusia w tej pidżamie widywałam, i vice versa. Bo ja też bardzo intensywnie pracowałam. Nasze spotkania były też bardzo intensywne i wzajemnie kreatywne, a na marginesie pracy pełne uroczych przygód. Pamiętam, jak zadzwonił do mnie, gdy robił prawo jazdy. Powiedział: Koteczku, nie wychodź dziś na ulicę, bo ja mam lekcję.
Pamiętam też, jak kupił sobie nowy samochód i pojechaliśmy do jego ukochanych Serpelic. Bogusław bardzo dobrze prowadził. Wtedy zobaczyłam, że rozlewiska Bugu są naprawdę piękne. Wcześniej byłam tylko w Białej na pogrzebie jego ojca, na którym zgodnie z zasadami przyjaźni stawiły się i śpiewały trzy wielkie primadonny: Halina Słonicka, Hanna Rumowska-Machnikowska i Maria Fołtyn. Innym razem, jak kupił sobie zamrażarkę, zaprosił mnie na szampana. Do jedzenia mieliśmy tylko kalafiora. Szampan tak się zmroził w nowym urządzeniu, że wyjmowaliśmy go z butelki ręcznie. Nasza przyjaźń uległa rozluźnieniu, kiedy na świat przyszedł mój syn. Kiedy Bogusław walczył o „Romę”, ja miałam inne priorytety. Może w jego odczuciu było to trochę zdradzenie tego, o czym tak pięknie śpiewa się w „Strasznym dworze”: Vivat semper wolny stan.
Czuł się odsunięty?
Bogusław zawsze podkreślał, że sztuka nie znosi zdrady. On sam nie nadawał się do życia z kimś pod jednym dachem na stałe. Zatem nasza, oparta z czasem na silnym partnerstwie, przyjaźń musiała się wyciszyć bez pretensji, jak mniemam. Bogusław nie potrafił też być cmokającym wujkiem, ja tego nie oczekiwałam. Kiedy spotykaliśmy się w holu radiowym na korytarzu, był uroczy i rozmawiał z moim synem jak z równorzędnym partnerem. Jak miał potrzebę, żeby np. coś nagrać, to zawsze mnie prosił, żebym przyjechała z magnetofonem i go nagrała. Ale nie zarywaliśmy już nocy, dyskutując do rana i nie sypialiśmy u siebie na kanapie. Takie są etapy przyjaźni. Zawsze jednak pozostaliśmy sobie bliscy. Kiedy się zobaczyliśmy, po jego pierwszym udarze w szpitalu na Sobieskiego, miałam wrażenie jakbyśmy rozmawiali poprzedniego dnia. Odnaleźliśmy się w pół zdania. Zresztą, nawet w tej okropnej sytuacji Bogusław nie tracił swojego fasonu.
Pierwszą przewodniczką Bogusława Kaczyńskiego była Ada Sari. Ale chciałem zapytać o stosunek do Marii Fołtyn.
To była bardzo ważna postać w jego życiu. Po przeprowadzce do Warszawy słuchał jej w Operze Warszawskiej, gdy była w najlepszej formie wokalnej, a była też dobrą aktorką. Aktorstwa miała się od kogo uczyć. Najpierw w Gdańsku od Iwo Galla, a przy „Halce” w Warszawie pracowała z samym Schillerem. Wodiczko się jej pozbył, co Bogusław uznał za dużą niesprawiedliwość, choć cenił Wodiczkę. Potem Fołtyn występowała w Niemczech, ale kiedy niesławny minister Motyka usunął Wodiczkę – Fołtyn wróciła do Polski. Myślę, że na tym etapie ona więcej zawdzięczała wsparciu Bogusława, niż odwrotnie. W ich ówczesnej relacji ona była trochę „kobietą demoniczną”, a on Bungiem. Co najważniejsze wśród wielu cech Bogusław posiadał pewną szczególnie rzadką: dzielił się swoimi możliwościami. Jak zaprzyjaźnił się z naszą radiową redakcją, spowodował, że Marię Fołtyn zaproszono do audycji „Cztery Pory Roku”. Maria potrzebowała mediów i on jej te media zapewnił. Wtedy powstało też nagranie tyleż interesujące, co bardzo perwersyjne antenowo. Maria opowiada o sobie wszystko pięknemu barytonowemu głosowi Tadeusza Cichomskiego. Jest to niemożliwie szczera rozmowa, wręcz konfesja, na głos męski i żeński.
Pisze Pani książki, zdobywa dziennikarskie nagrody, ale czy radio jest Pani najbliższe? Mówiła Pani kiedyś, że słuchacz też jest artystą.
Jestem człowiekiem radia. To w radiu uczyłam się pracy dziennikarskiej i dokumentu. Wybitna dziennikarka, Janina Jankowska, namówiła mnie, żeby robić z moimi wspaniałymi gośćmi nie tylko audycje prezenterskie, ale także dokumenty. W ogóle miałam wspaniałych mistrzów i kolegów. Ale w pewnym momencie postanowiłam też pisać. Właściwie… w radiu też się pisze. Do każdej audycji bardzo się przygotowuję i dużo piszę. Potem oczywiście powstaje nagranie, które żyje swoimi prawami. Dziennikarz nagrywający musi być bardzo elastyczny. Nie może sztywno trzymać się scenariusza i swojej wersji. Potem to nagranie się montuje, ale tak, żeby fraza nie była postrzępiona. Słowo w radiu uderza melodią głosu i intonacją, a nie tylko poprzez przekaz. Radio działa trochę tak, jak słuchanie muzyki. W ten sposób dociera do emocjonalności, i do intelektu. Przy pisaniu pozostaje szukanie ekwiwalentów słownych. Też trzeba dbać o zmianę rytmów i o to, żeby każdy rozdział miał swoją indywidualną drogę do celu. Słuchacz, bardziej niż czytelnik bogato ilustrowanej książki, nie widzi, tylko sobie wyobraża.
Wielokrotnie Pani też mówiła, że Bogusław Kaczyński był artystą.
Już same „Operowe qui pro quo” pokazało, że miał zarówno wyobraźnię, jak i ogromne możliwości aktorskie, choć nie szkolone. Te programy reżyserowane były przez Marię Fołtyn i Andrzeja Strzeleckiego, ale wszystko zaczynało się od jego inwencji. To on był najważniejszym instrumentem. Maria Fołtyn nazwała go kiedyś Dyrygentem Ludzkich Serc. On swoim sposobem bycia przed kamerą rzeczywiście kreował emocje widzów i słuchaczy. Byli tacy, którzy tego nie znosili. Ale nie można się podobać wszystkim.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Anna Lisiecka – dziennikarka, dokumentalista i komentatorka literacka Polskiego Radia, współpracująca z Programem I i II. Laureatka wielu konkursów na dokument radiowy. Jej reportaż „Kainowa zbrodnia” w 2010 roku otrzymał Główną Nagrodę Wolności Słowa przyznawaną przez SDP „za mówienie bez nienawiści o konflikcie narodów, o którym poprawność polityczna nie pozwala mówić”. W 2020 roku uhonorowana została nagrodą Polskiego Radia Złoty Mikrofon przyznawaną Mistrzom przez Mistrzów. Autorka książek „Wakacje 1939” o wakacjach znanych osobistości w przeddzień kataklizmu II wojny światowej oraz „Loda Halama. Pierwsze nogi Drugiej Rzeczypospolitej” o gwieździe przedwojennej rewii i kina.