Wybrałem się już na próbę generalną w przeddzień uroczystego otwarcia sezonu, które nastąpiło 12 września 2025 roku, aby zobaczyć drugą obsadę. I byłem pod ogromnym wrażeniem. Pomyślałem: no, no, skoro taki wysoki poziom wykazuje drugi garnitur solistów, to jaki musi być pierwszy!
W partii tytułowej Anna Wiśniewska-Schoppa była absolutnie wzruszająca. Jest w tej artystce jakaś kruchość, delikatność, zdolność przekazywania emocji w sposób niezwykle naturalny, subtelny i dlatego z natychmiast chwytający za serce. Przy czym dysponuje ona sopranem silnym, bogatym i ciepłym, o ładnej barwie. Jej modlitwa „Numi pieta…” kończąca arię Aidy „Ritorna vincitor…” w I akcie opery, zaśpiewana pianissimo, była po prostu anielsko piękna. Podobnie aria nad Nilem „Qui Radames verra…O cieli azzurri…”, finezyjnie cieniowana i z pewnym wysokim „c”. Zaśpiewanym co prawda forte, ale wykonanie tego dźwięku i prowadzącej do niego, a następnie schodzącej frazy zgodnie z oznaczeniem Verdiego „ppp” udaje się tylko bardzo nielicznym. Głos śpiewaczki dominował też jak należy w scenach zbiorowych. Zauważyłem tylko jeden mankament: w długich frazach legato, nawet dobrze zróżnicowanych pod względem dynamiki, sopran śpiewaczki ma tendencję nie tyle do nadmiernego rozwibrowania, co raczej lekkiego falowania wokół centrum dźwięku.

Anna Borucka zapadła mi w pamięć jako bardzo młoda uczestniczka jednego z dwóch Konkursów Wokalnych im. Haliny Halskiej, organizowanych przez Akademię Muzyczną we Wrocławiu, w których byłem jurorem przed mniej więcej dwudziestu-dwudziestu pięciu laty (w pierwszym Przewodniczącą Jury była Teresa Żylis-Gara, w drugim Ewa Michnik). Ciekawe, że nie pamiętam ani kto je wygrał, ani żadnego z pozostałych uczestników, ale Borucką tak. Szczególnie jej pełne temperamentu wykonanie arii Jeżibaby z „Rusałki” Dworzaka. Zdobyła jedną z regulaminowych nagród. Był to wtedy głęboki alt rzadkiej urody. W ubiegłym sezonie Opery Śląskiej zachwyciłem się jej pełną wdzięku kreacją roli Księżnej Fryderyki w „Luizie Miller” Verdiego. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek pokusi się o zaśpiewanie partii Amneris, jednej z najtrudniejszych w repertuarze mezzosopranu dramatycznego. A jednak! Wiem, że to był jej debiut w tej roli. Głos Boruckiej brzmi teraz jaśniej, jest bardziej metaliczny. Zaśpiewała pewnym dźwiękiem, ale nie jest to jeszcze kreacja skończona. Odczułem wręcz tremę. Jednak przyszłość przed nią.

Matheus Pompeu obdarzony jest tenorem ciepłym i aksamitnym. Śpiewał Radamesa zdecydowanie lirycznie, wbrew tradycji przypisującej tę partię tenorom dramatycznym lub lirico spinto. Ale są precedensy: Giuseppe di Stefano (La Scala 1956 – otwarcie sezonu), José Carreras ( Festiwal w Salzburgu i nagranie studyjne 1979 pod dyrekcją Herberta von Karajana). Dobrze, że Pompeu nie forsował głosu, chociaż w niektórych scenach, wymagających siły i blasku, był z natury rzeczy nieco anemiczny. Ale to piękna, subtelna kreacja.

Wspaniałym Amonasrem był niezawodny Stanislav Kuflyuk, urzekający bogactwem pięknego timbre’u barytonowego głosu i siłą dramatycznego wyrazu, szczególnie w duecie z Aidą w III akcie. Pozostali soliści zaprezentowali się bardzo dobrze: Zbigniew Wunsch (Ramfis), Grzegorz Szostak (Faraon), Marta Huptas (Kapłanka), Aleksander Kruczek (Posłaniec).

Ta próba generalna była dla mnie wielkim przeżyciem, bo na widowni siedziałem podczas pierwszych dwóch aktów obok wielkiego choreografa i reżysera Henryka Konwińskiego – twórcy wspaniałych scen baletowych tego przedstawienia – z którym przyjaźnimy się od co najmniej pół wieku. A podczas następnych dwóch byłem na parterze Opery Śląskiej zupełnie sam, bo baletu już w nich nie ma, a dyrektor Łukasz Goik siedział niewidzialny dla mnie na pierwszym balkonie. Zatem miałem nieodparte wrażenie, że wszyscy artyści grają, śpiewają i tańczą tylko właśnie dla mnie. Niesamowite uczucie! Tym bardziej, że na tej ukochanej przeze mnie scenie sam występowałem wielokrotnie, zapowiadając koncerty, pierwszy w 1985 roku na Jubileuszu 40-lecia Opery z takimi gwiazdami jej przeszłości jak Natalia Stokowacka, Antonina Kawecka, Krystyna Szczepańska, Bogdan Paprocki, Wiesław Ochman, Andrzej Hiolski.
Ale ta próba generalna stanowiła tylko przedsmak tego, co przeżyłem następnego dnia w wypełnionej po brzegi sali Opery Śląskiej. To był wieczór gwiazd.
Lilla Lee śpiewała partię Aidy głosem jasnym, pełnym, o wyrazistych konturach, solidnym jak skała i doskonałe brzmiącym na każdym poziomie dynamicznym. Kluczową frazę w arii nad Nilem wykonała crescendo, wieńcząc ją wysokim „c” fortissimo, a potem schodząc w dół skali do piana. Ale jej interpretacja wydała mi się zimna, jakby marmurowa.

Natomiast Małgorzata Walewska jako Amneris aż kipiała temperamentem i gdy była na scenie absolutnie nią władała. Ten akurat spektakl „Aidy” – niezwykłego arcydzieła Verdiego – powinien się właściwie nazywać „Amneris”. Wachlarz emocji, jakie ukazała Walewska zarówno w śpiewie jak w każdym geście doskonale opanowanej roli, był wręcz niesamowity. A jej dumna księżniczka, której uczucie zostało zranione, miłość odrzucona, budziła nie mniejsze współczucie niż jej rywalka, Aida. Szczególnie w duecie z Radamesem i w scenie sądu. Walewska przez ponad trzydzieści lat śpiewała partię Amneris, odnosząc wielkie sukcesy na wszystkich prawie słynnych scenach świata łącznie z Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Teraz, nie kryjąc swojego wieku – skończyła 60 lat – ogłosiła, że żegna się ze „swoją sceniczną siostrą”. Byłaby to wielka szkoda, bo jej soczysty i wyjątkowej piękności mezzosopran brzmi równie świetnie jak dwadzieścia czy trzydzieści lat temu, a cała kreacja jest porównywalna tylko z najlepszymi zarejestrowanymi na płytach. Rywalki Walewskiej to: Ebe Stignani, Giulietta Simionato, Fedora Barbieri, Fiorenza Cossotto, Rita Gorr, Grace Bumbry, Elena Obraztsova w przeszłości. Dzisiaj może tylko Elina Garanca. Ja na scenie podobnej klasy odtwórczynię Amneris widziałem wcześniej tylko raz: w londyńskiej Covent Garden Opera w roku 1971, gdy miałem 23 lata i ogarniały mnie emocje nie do zapomnienia. Była to Shirley Verrett. A teraz – nie po raz pierwszy zresztą – Małgorzata Walewska.

W roli Radamesa triumfalnie zadebiutował Arnold Rutkowski. Jego liryczny kiedyś tenor naturalnie dojrzał, nabrał wolumenu i blasku tenora lirico spinto, czyli liryczno-dramatycznego, idealnego w tej partii. W piekielnie trudnej arii „Celeste Aida” wyczuwało się pewną tremę. Ale i tak zaśpiewał ją bardzo pięknie. A potem był wręcz porywający olśniewającym kolorem głosu i żywiołową grą aktorską w obrazie w świątyni Izydy oraz w takich scenach jak obydwa duety z Aidą, duet z Amneris i brawurowe wręcz zakończenie III aktu długo trzymaną fortissimo frazą: „Sacerdote! Io resto a te!”. To dzisiaj śpiewak klasy światowej.

Ja osobiście przeżyłem na tym przedstawieniu „Aidy” dodatkowe wzruszenie, bo zarówno Małgorzatę Walewską – 35 lat temu gdy była jeszcze studentką, jak Arnolda Rutkowskiego – 20 lat temu gdy dopiero co zadebiutował jako Rudolf w „Cyganerii” w Operze Wrocławskiej, zaprosiłem do mojego programu telewizyjnego „Wokół Wielkiej Sceny” organizując nagrania dźwiękowe i pokazując w inscenizacjach arii. Miałem świadomość, że to niezwykłe talenty, przeznaczone do światowej kariery i nie pomyliłem się.
Andrzej Dobber zaśpiewał partię Amonasra fenomenalnie – głosem potężnym, pełnym światła i przepięknych barw. Czuło się, że to zjawiskowy artysta przynoszący do Opery Śląskiej zapach La Scali, Metropolitan Opera, Wiener Staatsoper i innych najsławniejszych teatrów operowych świata.

W niewielkiej partii Kapłanki skradła na chwilę cały „show” Ruslana Koval z głosem świeżym jak zapach wiosennych kwiatów. Przyjmując ją gwiazda spełniła życzenie dyrektora Łukasza Goika podobnie jak w 1979 roku wielka Katia Ricciarelli życzenie Herberta von Karajana w nagraniu płytowym z Mirellą Freni jako Aidą.
Świetny był Grzegorz Szostak tym razem jako Ramfis, bardzo dobrzy Tomasz Theil w partii Faraona oraz Maciej Komandera w partii Posłańca.

Zachwycił mnie dyrygent Piotr Mazurek, który prowadził całość płynnie i śpiewnie w naturalnych tempach, zawsze w zgodzie ze śpiewakami, co jest najistotniejsze w operze nie tylko włoskiej, ale we włoskiej szczególnie.
Spektakl z 2003 roku w mistrzowskiej reżyserii Laco Adamika, skupiającej uwagę nie na efektach inscenizacyjnych, lecz na grze aktorskiej śpiewaków oraz w wysmakowanej, opartej na wyrazistych symbolach starożytnego Egiptu jak np. piramida i przepysznych, barwnych kostiumach scenografii Barbary Kędzierskiej ma walory ponadczasowe i nie zestarzeje się nawet za pięćdziesiąt lat a może nigdy.

Dyrektorowi Łukaszowi Goikowi, któremu ku mojej wielkiej radości przedłużono kontrakt na następne pięć lat, życzę po prostu aby kontynuował to, co robił już w Operze Śląskiej przez dziewięć minionych sezonów. I prorokuję, a mam w tym pewną wprawę, że okres jego dyrekcji przejdzie kiedyś do historii jako „złote lata” tej zasłużonej instytucji kultury.