Organizatorzy bowiem (Julian Cochran Foundation, Globalworth i Koszyki) z sukcesem są w stanie dowieść, że muzyka klasyczna jest absolutnie dla każdego i sprawdza się w każdej sytuacji. Niecodzienna możliwość obcowania z klasyką w tak „codziennym” miejscu, jakim jest Hala Koszyki, ma przekonać do tego jeszcze nieprzekonaną publiczność.
To oczywiście wpływa na przyjęty sposób prezentowania operowych arcydzieł. Nie widziałem pierwszej „Opery na Koszykach” (była to „Cyganeria”). „Carmen”, we wspaniałym klezmerskim podejściu w aranżacji Stefana Plewniaka („orkiestrą” były skrzypce, akordeon i kontrabas) okazała się fascynującym, osadzonym we współczesności spektaklem operowym, z autorskim odczytaniem treści tego dramatu. Nieszczęsny Don José, postać sprzeniewierzającą się swojemu pracodawcy, doskonale kreowaną wtedy przez Łukasza Załęskiego, był pracownikiem ochrony. Carmen w zmysłowej prezentacji Natalii Kawałek przedstawiała archetyp galerianki. Grzegorz Pelutis był uosobieniem człowieka sukcesu i celebryty (w oryginale sławnego torreadora), a Micaela Sylwii Stępień zwyczajną, zakochaną i zagubioną w miejskiej dżungli dziewczyną.
W uwspółcześnionych fragmentach inscenizacji wszystko się zgadzało, także dramatycznie. W pewnej chwili przestało być śmiesznie, a tragiczne zakończenie, z przejmującym rozszalaniem Don José prawdziwie przejęło widzów. Ale moim zdaniem także dlatego, że ta historia mogła wydarzyć się tu i teraz, pośród ludzi odwiedzających galerię, chcących miło spędzić czas i dobrze zjeść.
Wiele pisano o znaczeniu hal targowych w życiu miasta, były to swoiste centra codzienności towarzyskiej, można było tam robić zakupy, spotkać się z przyjaciółmi na kawie lub winie, zarówno w dzień, jak i późnym wieczorem. Koronnym przykładem mogą być słynne, nieistniejące już dziś Les Halles w Paryżu, słynny kwartał handlowo-rozrywkowy I dzielnicy stolicy Francji. Dzienne targowisko przeradzało się w nocy w miejsce uczt i rozkoszy ziemskich. A rano przychodzono tu na legendarną, leczącą skutki szaleństw, zupę cebulową.
Także w Polsce przestrzenie postindustrialne są rewitalizowane. Można wskazać chociażby Manufakturę czy kompleks OFF Piotrkowska w Łodzi, Stary Browar w Poznaniu, Konesera, Halę Gwardii, Elektrownię Powiśle czy właśnie Halę Koszyki w Warszawie. Zamknięty dworzec Warszawa Główna w sezonie letnim staje się wielkim klubem. Dobrze, że tak się dzieje, te miejsca, niegdyś ważne dla miejskich społeczności, często popadają w ruinę. Z wykorzystaniem wspaniałej architektury i atmosfery przeszłości mogą zyskać drugie życie, zwłaszcza, że znajdują się w sercach miast. Jak legendarna Hala Koszyki na ulicy Koszykowej w Warszawie.
„Czarodziejski flet”, wolnomularski manifest Mozarta, opowiada historię pełną tajemniczych symboli. I jak każde wielkie dzieło zawiera wiele ukrytych znaczeń, pozwalających na właściwie nieograniczone pole interpretacji. Barrie Kosky w swoim słynnym przedstawieniu, prezentowanym także w Teatrze Wielkim w Warszawie, osadził akcję utworu w realiach komiksu i filmu niemego w klimacie ekspresjonizmu rodem z „Gabinetu Doktora Caligari”. Królowa Nocy jest w tej inscenizacji wielką pajęczycą. „Czarodziejski flet” Achima Freyera pokazywany kilkanaście lat temu także w Warszawie rozgrywał się w szkole. Wielokrotnie podejmowano próby adaptacji dla dzieci, warto wspomnieć w „Krainie czarodziejskiego fletu” w reżyserii Ryszarda Karczykowskiego, wystawiony w Teatrze Muzycznym ROMA, w czasach, gdy dyrektorem był tam Bogusław Kaczyński.
A moim skojarzeniem odnośnie zmagań nocy i dni jest skomponowany w rytmie poloneza utwór zespołu Maanam pt. „Elektro Spiro kontra Zanzara”. Kora kupiła kiedyś we Włoszech tak właśnie nazywające się urządzenie do zabijania komarów i napisała wspaniały tekst, w którym Elektro Spiro jest królem dnia, Zanzara panią nocy. Ta walka jest stara jak świat, ta walka jest jak świat stara – śpiewała wokalistka.
„Czarodziejski flet” w przeciwieństwie do „Carmen” jest opowieścią symboliczną i baśniową. Ale i w tym przypadku realizatorzy przedsięwzięcia potrafili dostosować treść do okoliczności i opowiedzieć ją współcześnie. Zniknęły smoki, geniusze i wpisana w dzieło fantastyczność.
Kierownictwo artystyczne powierzono Danae Eleni, brytyjsko-grecka sopranistka kreowała też partię Paminy. Eleni poszukiwała w swoim odczytaniu arcydzieła Mozarta współczesnych, nierzadko kontrowersyjnych i wpisanych w lokalność znaczeń. Moim zdaniem udało się to znakomicie, choć puryści mogliby kręcić nosem. Królowa Nocy (Katarzyna Dreilich) była właścicielką (władczynią) nocnego klubu, nightlife to wszakże długie nocne biesiadowania, wzbogacane koncertami. I tu gwiazdą pewnego wieczornego Live Jazz Show miała być artystka o pseudonimie Pamina, ale jej występ, ku przerażeniu i wściekłości Królowej Nocy odwołano.
Dreilich miała możliwość zaprezentować obie wymagające arie swojej bohaterki, ukazując niezwykłą brawurę dramatycznej koloratury ciemnego głosu o pięknym brzmieniu. Artystka potrafiła wzbić się w swojej wściekłości w czeluście odmętów piekła. Królowa Nocy to przecież czarownica, najbardziej „czarny” z charakterów tego dzieła i jej śpiew, wbrew obecnej tradycji, według której obsadza się w tej partii głosy lżejsze, powinien brzmieć mocno. Także aktorsko śpiewaczka potrafiła uzasadnić wokalny wyraz matczynej rozpaczy.
Trzy Damy Królowej Nocy, jej trzy oddane służące, to kelnerki w jej restauracji, wspaniale przedstawione w niekończących się ansamblach przez Katarzynę Belkius (Pierwsza Dama), Zuzannę Nalewajek (Druga Dama) i Magdalenę Plutę (Trzecia Dama). To trudne role, Damy śpiewają w nieustannym tercecie, żadna z nich nie ma możliwości solistycznego popisu, tu zbiorowo brzmiały świetnie. Także aktorsko bawiły ich wzajemne stosunki, zwłaszcza walki o względy znudzonego Tamina między Damą Drugą i Trzecią.
Papageno był szefem kuchni w restauracji, dosłownie przyspawanym do telefonu komórkowego i randkowych aplikacji. Łukasz Hajduczenia zaprezentował ogromną swobodę aktorską i piękne śpiewanie. Artysta ma ogromne doświadczenie na polu muzyki cerkiewnej różnych okresów i stylów, ja pamiętam jego wspaniałą kreację Orfeusza Glucka w Warszawskiej Operze Kameralnej. Hajduczenia potrafił być tu zarówno fajtłapą, jak i bohaterem, co udowodnił orgiastyczną radością po odnalezieniu ukochanej. Aleksandra Dyrna pełniła w spektaklu rolę Narratora i dużym zaskoczeniem, zarówno dla Papagena, jak i publiczności było jej ujawnienie się jako Papageny, po stwierdzeniu, że mężczyźni nigdy nie widzą niczego, co jest najbliżej… Hajduczenia i Dyrna doskonale odśpiewali duet „Pa pa pa pa”, będący obietnicą tysiąca Papagenów i Papagenek.
Tamino, zakochał się w Paminie na podstawie plakatu, a nie, jak czytamy w libretcie, obrazu. Walka o Paminę toczy się o jej występ, gwiazda ucieka od matki i wybiera koncert jazzowy w galerii sztuki prowadzonej przez stylizowanego na mafiosa Króla Dnia, Sarastra. Michał Romanowski być może nie do końca dotknął mroków niskich dźwięków tej partii, ale ukazał fantazję i potencjał swojego głosu. Oczywiście w tej konkretnej sytuacji wszyscy artyści śpiewali na mikroportach, nagłośnienie pozostawiało trochę do życzenia, ale wszystko można było wysłyszeć.
Wydawać by się mogło, że piękny, okrągły i ciekawy głos Danae Eleni, bardzo zresztą belcantowy, jest odrobinę zbyt dramatyczny do roli Paminy, choć scenicznie artystka w scenach odrzucenia, rozpaczy i radości była wspaniała. Jacek Szponarski brzmiał subtelnie i mozartowsko, choć brakowało mi więcej ujmującej kantyleny. Muszę jednak podkreślić, jak bardzo przekonujący był, w roli przypadkowego przechodnia, i jak się potem okazało, gwiazdy jazzu, artysta odnalazł się wokalnie i aktorsko w świetle tej targowo-halowej koncepcji.
Natalya Gaponenko partnerowała artystom przy fortepianie, czujnie ich śledząc, ale także nadając swoją grą czarodziejskiej magii tego niezwykłego wieczoru.
Miałem jeszcze jedno skojarzenie, związane z patronem Fundacji OREFO. „Opera na Koszykach” jest wspaniałą kontynuacją popularyzacji opery, czyli tym, czym oczywiście w innym miejscu i czasie zajmował się Bogusław Kaczyński. I wydaje mi się, że ta wizja mogłaby przypaść mu do gustu.