REKLAMA

Cztery godziny z Sinfonią Varsovią i Aleksandarem Markoviciem

Przyglądanie się procesowi twórczemu zawsze było dla mnie ciekawsze niż oglądanie czy słuchanie efektu finalnego. Dlatego zamiast na spacer, wybrałam się w sobotnie przedpołudnie na warszawską Pragę Południe, aby posłuchać jak do Koncertu Urodzinowego przygotowuje się Sinfonia Varsovia.

Spóźniona parę minut wjeżdżam na teren zabudowań dawnego Instytutu Weterynaryjnego przy ul. Grochowskiej 272, który od 2010 roku jest siedzibą Sinfonii Varsovii. Parkuję na pierwszym wolnym miejscu w głębi kompleksu. Muzyka prowadzi mnie do wolno stojącego pawilonu i dużych czerwonych drzwi wejściowych. Już zaczęli i nie wiem, czy mogę je otworzyć. Zostałam zaproszona, a właściwie wprosiłam się na próbę do Koncertu Urodzinowego. To jedno z najważniejszych wydarzeń kalendarza zespołu, które zawsze gromadzi liczną publiczność. Dlatego dyrektor orkiestry Janusz Marynowski postanowił podczas wieczoru zbierać fundusze na pomoc dla Ukrainy koordynowaną przez Polską Akcję Humanitarną. W programie Chaconne Krzysztofa Pendereckiego, IV Symfonia d-moll Roberta Schumanna i II Koncert fortepianowy f-moll Fryderyka Chopina (który zastąpił III Koncert fortepianowy d-moll Siergieja Rachmaninowa).

Słyszę, że zaczęli od Schumanna. Decyduję się jednak otworzyć drzwi i od razu znajduję się w sali prób. Kiedyś była tu sala wykładowa, ale teraz niewiele z niej zostało. Została rozbudowana dla potrzeb orkiestry i wyciszona zasłonami ze złotego weluru, które zakrywają ściany i zwisają pomarszczone z sufitu. Wszędzie stoją skrzynie i poskładane pulpity. Siadam więc z boku na pierwszym wolnym krześle i słucham pierwszej części symfonii. – „W tej sali prób trudno o piano” – zatrzymuje orkiestrę ubrany na czarno i stojący na podwyższeniu dyrygent Aleksandar Marković. – „Musimy się bardziej postarać, aby je uzyskać. Piano kończy się za szybko, a ono powinno trwać” – dodaje.

© Agata Ubysz

Od września tego roku Marković zostanie pierwszym gościnnym dyrygentem Sinfonii Varsovii. Oficjalne porozumienie o współpracy między nim, a orkiestrą zostało podpisane przy światłach fleszy podczas konferencji prasowej 2 marca. Maestro urodził się w Belgradzie, a od wielu lat mieszka w Wiedniu. Studiował w stolicy Austrii na Universität für Musik und darstellende Kunst w klasie dyrygentury Leopolda Hagera. Jest wszechstronnym dyrygentem symfonicznym i operowym. Jego zainteresowania obejmują repertuar epok od klasycyzmu po współczesność. Życiorys artystyczny Markovicia robi wrażenie. Był głównym dyrygentem Tiroler Landestheater und Orchester w Innsbrucku (2005–2008), dyrektorem muzycznym i pierwszym dyrygentem Orkiestry Filharmonii w Brnie (2009–2015) i dyrektorem muzycznym Opera North w Leeds (2016–2017). We wrześniu 2021 roku objął stanowisko głównego dyrygenta Orkiestry Symfonicznej Wojwodiny w Nowym Sadzie. Ma także ważny polski wątek w swojej biografii. W 2003 zdobył pierwszą nagrodę w VII Międzynarodowym Konkursie Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga w Katowicach.

Marković i Sinfonia Varsovia spotykają się już czwarty raz. Po próbie mam okazję porozmawiać z Maestro. Kiedy pytam jak mu się pracuje z warszawską orkiestrą, odpowiada z entuzjazmem: – „Są wspaniali. Czy słyszałaś intonację fagotu, klarnetów, fletu w koncercie Chopina? Niebywała! Muzycy tej orkiestry mają tendencję do troszczenia się o jakość dźwięku, o to jak grają. Zarówno dęte, jak i smyczki. Nie muszę być policjantem. Możemy tworzyć wspaniałą muzykę, bo nam zależy. Oczywiście muszę się starać, aby wszystko działało jak najlepiej, ale mam w tym wsparcie orkiestry. To bardzo budujące, jak dobrze muzycy są przygotowani”. 

Orkiestra zaczyna grać Ziemlich langsam, drugą część symfonii. Niestety siedzę zaraz za kotłami i ich dźwięki przykrywają brzmienie innych instrumentów. Boję się przesiąść, żeby nie przeszkadzać. – „Nie byliśmy razem. Ale wcześniej było pięknie. Nie za wiele filozofii, to było po prostu piękne” – przerywa ponownie Marković. To już kolejna próba, więc uwag jest niewiele. Dwie ostatnie części orkiestra gra bez przerwy. Zapominam o tym, że jestem na próbie i oddaję się muzyce. Za szybko słyszę finalne akordy. – „Bravi”- mówi Maestro. – „Dajcie więcej wsparcia na koniec” – prosi jeszcze kontrabasy i ogłasza przerwę.

Po 25 minutach, kiedy fortepian Kawai został przesunięty na środek sali i muzycy siedzą na swoich miejscach wchodzi Martín García García. Jest witany przez orkiestrę oklaskami. Bujną, kręconą czuprynę 25-letniego pianisty znają dobrze ci melomani, którzy śledzili zmagania uczestników zeszłorocznego Konkursu Chopinowskiego. Ten 25-letni Hiszpan zdobył uznanie jury swoją grą (III nagroda), a sympatię publiczności charakterystyczną mimiką (jego grymasy i uśmiech podczas występów były szeroko komentowane) i podśpiewywaniem podczas grania. Mnie ujął tanecznym prowadzeniem frazy, pięknymi rodzajami dźwięku i częstymi zmianami dynamiki. Byłam więc bardzo ciekawa, jak przebiegnie próba.

Zaczynają delikatnie. Marković tym razem kieruje swoje ciało w stronę pianisty i widać, że tempa nie zależą od niego, tylko od solisty. – „Absolutnie szli za nim” – stwierdził dyrygent po próbie. – „Kiedy pokazywałem coś, oni to robili. Grali ten koncert wiele razy i są do niego świetnie przygotowani. Słyszałaś dęte? Były absolutnie cudowne. Nie będę marnował niczyjego czasu filozofując na ten temat, bo wszystko jest jasne”. 

Maestro nie przerywa Maestoso. Daje uwagi dopiero po skończonej pierwszej części koncertu. Orkiestra wraz z solistą powtarza kilka taktów. – „Nie stresuje Cię dyrygowanie Chopinem w Polsce?” – pytam.
– „Skądże” – odpowiada.- „Po pierwsze czujesz, że muzycy mają ogromne doświadczenie w tym repertuarze. Słyszysz pewną rutynę w grze i możesz zaufać, że będą mieli dobre podejście do stylu. I dlatego się ich zapytałem, jak chcą zagrać tę appoggiaturę? Chciałem, aby to oni zdecydowali. Zażartowałem, że to ich muzyka, a ja tu jestem tylko gościem”.

© Agata Ubysz

Garcia Garcia maluje frazami Larghetto. Choć wiem, że przyjechał do Warszawy prosto z Rzeszowa, gdzie grał poprzedniego dnia koncert, i choć słyszę, że próba jest raczej dla niego czysto techniczna, to siedzę zauroczona jego grą. – „Pięknie, dziękuję” – mówi Marković, kładąc rękę na sercu po skończonej drugiej części koncertu. A po trzeciej kwituje: -„Brawa dla solisty. Jestem wyjątkowo szczęśliwy” – wyznaje – „A ty?” – zwraca się do pianisty. Niestety nie słyszę odpowiedzi.

Dyrygent prosi jeszcze o zagranie Chaconne. Zmniejsza się skład orkiestry. Niestety nie zdążam wejść do sali, bo rozmawiam z Martínem García García na zapleczu. Nie mogłam sobie odmówić uściśnięcia mu ręki. Zamieniamy parę zdań. Pyta, czy będę na koncercie i dość szybko znika wraz z dwiema dużymi walizkami. Potem zza zamkniętych szklanych drzwi słucham dźwięków kompozycji Krzysztofa Pendereckiego. – „Czy ten utwór nie był motywem w Przypadku Krzysztofa Kieślowskiego?” – pyta mnie jeden z siedzących obok mnie mężczyzn, który przed chwilą zakrywał pokrowcem fortepian. Rozmawiamy trochę o filmach Kieślowskiego, potem o grze Martina i gładko przechodzimy do wojny na Ukrainie. Nie da się żyć obecnie tylko muzyką.

Koniec próby. Razem z dyrygentem czekamy na moment, kiedy wszyscy muzycy opuszczą salę i będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Na fortepianie widzę partyturę z ogromną ilością notatek. Otwieram ją, aby sfotografować, a Marković zaczyna mi tłumaczyć wskazówki Pendereckiego. Mnie bardziej interesuje, czy słyszy muzykę, kiedy patrzy na nuty. – „Absolutnie tak. Wyćwiczyłem swoje wewnętrzne ucho. Najpierw nauczyłem się transpozycji, co pozwoliło mi nauczyć się odczytywać orkiestrowy zapis nutowy, nawet najbardziej skomplikowany. Potem zacząłem słyszeć części partytury w swojej głowie, na przykład tylko dęte blaszane, dęte drewniane, albo tylko smyczki i prześledzić głosy, które potrzebowałem usłyszeć. Uważam, że do pełnego zrozumienia partytury, konieczna jest umiejętność odtworzenia jej w umyśle. Wtedy mogę w czasie próby przypomnieć sobie każdy dźwięk, każdy akord”.

Z ciekawości pytam Maestro, czy ma jakieś życie poza muzyką, jak spędza wolny czas i czy uprawia jakieś sporty. – „Kocham narty, w zeszłym roku nauczyłem się jeździć na snowboardzie” – wylicza. – „Trzy lata temu nauczyłem się kitesurfingu. To jest moja nowa pasja. Ale od lipca nie byłem nad wodą, tak byłem zajęty. Jak mam chwilę wolnego, chodzę na siłownię. Lubię też rozciąganie i ćwiczenia oddechowe. I przebywanie na świeżym powietrzu. Spędzam bardzo dużo czasu w mieście w budynkach, w salach koncertowych, garderobach, lotniskach. W międzyczasie staram się utrzymywać kondycję. Kiedy jestem w Wiedniu, chodzę na siłownię”.

Wyłączam dyktafon i swobodnie, już bez rejestracji, rozmawiamy o branży muzycznej, trochę o prywatnym życiu. Robię kilka zdjęć. Wybieramy portret, który obojgu nam się podoba. Opowiadam, że przyglądanie się procesowi twórczemu zawsze było dla mnie ciekawsze niż oglądanie czy słuchanie efektu finalnego. – „Muzycy Sinfonii Varsovii są bardzo zdyscyplinowani. Nie ma na próbie momentów, kiedy słychać rozmowy czy czuć rozproszenie. Nie trzeba nic powtarzać dwa razy. Proces pracy jest bardzo intensywny i szybki. Pierwsza próba to wielka sesja robocza. Druga też jest sesją roboczą, ale trzecia to już wykończenie. Generalna to już po prostu gra” – mówi Maestro. Nie wydaje się zmęczony po trzech godzinach pracy z orkiestrą i półgodzinnym wywiadzie, ale czuję, że czas kończyć. Po raz kolejny dziękuję za zaproszenie mnie. „Fakt, że Sinfonia Varsovia mnie wybrała jest dla mnie największym komplementem” – wyznaje jeszcze Marković zanim się pożegnamy. – „To dla mnie praca marzeń. Ale proszę nie pisz tego, bo pomyślą, że się chcę im podlizać”.

reklamaspot_img
reklamaspot_img
reklamaspot_img
reklamaspot_img
reklamaspot_img

Również popularne