Poprzeczka dla każdego kto marzy o wykonywaniu zawodu artysty, od początku stawiana jest niezwykle wysoko. Dążenie do ideału, inspiracja twórczością dawnych mistrzów, presja narzucona przez środowisko i pedagogów, chęć nadania swojemu nazwisku rangi ogólnokrajowej, czy nawet międzynarodowej, łaknienie prestiżu. Ponadto nieustanna potrzeba wyrażania siebie przez sztukę, nadania własnemu „ja” twórczego wymiaru, podkreślania swej indywidualności. Wszystkie te czynniki nieodzownie łączą się żywotem artysty i wyróżniają go na tle innych zawodów.
Mimo iż śpiewak zazwyczaj nie tworzy muzyki samodzielnie, a jedynie jest jej odtwórcą (wyjątkami od tej reguły byli chociażby Józef Michał Ksawery Poniatowski, tenor a zarazem autor dziewięciu oper, czy też George Henschel, baryton, autor trzech oper, a także licznych pieśni oraz utworów symfonicznych), w jego profesję również wpisane są kreatywność, wyrazistość, impuls ciągłego rozwoju i nieszablonowość. Maria Callas podkreślała: Albo urodziłeś się artystą, albo nie. I pozostajesz artystą, skarbie, nawet jeśli twój głos traci iskrę. Artysta zawsze jest w tobie. Z kolei zdaniem Joan Sutherland: Technika jest bazą każdej pracy twórczej. Bez względu na to czy jesteś sportowcem, czy śpiewakiem, musisz znać podstawy techniki by wiedzieć co robisz, w każdej sekundzie.
Mając na uwadze wszystkie te czynniki, studenci wydziałów wokalno-aktorskich na akademiach muzycznych od początku mierzą z niekończącym się pasmem wyzwań. Jednym z nich jest oswojenie się ze sceną przy jednoczesnym wejściu w rolę oraz współpracy z dyrygentem i orkiestrą. Taką szansę młodym adeptom wokalistyki w Krakowie daje organizowana każdego roku Gala AMKP w gmachu Opery Krakowskiej. Przy pełnej widowni, wśród której zasiadają także pedagodzy oraz Dziekan, prof. dr hab. Jacek Ozimkowski. Co można porównać, nie wyolbrzymiając, do skoku na głęboką wodę i jednej wielkiej niewiadomej, kto zacznie tonąć, a komu uda się wypłynąć na powierzchnię.
Odpowiadający za reżyserię koncertu Wojciech Graniczewski utrudnił studentom zadanie już na starcie. Według jego koncepcji soliści przebywali na scenie przez cały czas trwania gali (niemal 3 godziny), usadzeni przy stolikach. Z pewnością było to dla nich męczące i niekomfortowe. Bądź co bądź, podczas mniej lub bardziej wymagających, kilkuaktowych spektakli, śpiewak zawsze ma możliwość odpocząć w garderobie pomiędzy wejściami.
Kolejnym nie do końca zrozumiałym i niepotrzebnym zabiegiem reżyserskim było osadzenie całej akcji w przyszłości, czy wręcz postapokaliptycznym uniwersum, gdzie muzyka klasyczna została zakazana, a władzę na świecie przejęli zwolennicy tzw. „technokracji” czyli entuzjaści muzyki techno. To niestety pokazuje, że reżyser raczej nie jest na bieżąco z obecnie panującymi w Polsce muzycznymi trendami. Techno szczyt popularności przeżywało około 30 lat temu, a nawet wcześniej, zaś w gust masowy słuchaczy obecnie dużo bardziej wpisuje się chociażby disco polo. Ponury scenariusz Graniczewskiego zakładał, iż wielbiciele muzyki klasycznej zostali sprowadzeni do niszy do tego stopnia, iż musieli organizować tajne, nielegalne spotkania by w ogóle podejmować rozmowy na jej temat. Ta pesymistyczna wizja nijak ma się do rzeczywistości – niewątpliwie teatry operowe i filharmonie nie mogą narzekać na puste widownie – i raczej trudno potraktować ją jako proroctwo, ani tym bardziej jako żart.
Śpiewacy zaprezentowali się w pełnej charakteryzacji i kostiumach, adekwatnie do postaci, w które przyszło im się wcielić. Tym samym, wzrosły wobec nich także oczekiwania interpretacyjne. Nie wystarczyło bowiem, w tych okolicznościach, po prostu wyjść na scenę i wykonać utwór.
W programie gali składającej się z dwóch części znalazły się zarówno arie, duety i tercety operowe, jak i songi musicalowe oraz dosłownie kilka akcentów operetkowych. Przeważała opera. Z jednej strony jest to wielką zaletą, gdyż to właśnie z nią każdy śpiewak w swojej przyszłej karierze będzie miał do czynienia najczęściej, począwszy od konkursów wokalnych, a skończywszy na partiach solowych na deskach poszczególnych teatrów. Jednak, co alarmujące, wielu solistom dobrano repertuar trochę na wyrost – nieadekwatnie zarówno do ich wieku, jak i możliwości wokalnych i dojrzałości głosu.
Dwoje solistów, Małgorzata Iwan i Zbigniew Żdżarski, wystąpiło w podwójnej roli – śpiewaków i konferansjerów. Żdżarski wykonał arię Leporella z „Don Giovanniego” Mozarta już na samym początku i pracownicy techniczni nie zdążyli mu wyłączyć mikroportu, przez co jego głos całkowicie przykrył orkiestrę. Sopranistka Karolina Augustyn wydawała się kompletnie nie zwracać uwagi na dyrygenta podczas arii Julii „Je veux vivre” i choć Piotr Sułkowski za pulpitem robił co w jego mocy, tempa rozmijały się przez cały czas trwania utworu.
Patrycja Wiatr w arii Mimi czy Mariola Siepak w arii Lauretty mają jeszcze przed sobą bardzo długą drogę by okiełznać Pucciniego. Wcielającej się w Carmen Klaudynie Nitkiewicz podczas „Habanery” zabrakło ognia, zaś wykonujący kuplety Torreadora Jakub Trałka wydawał się być kompletnie zagubiony na scenie, a rekwizyt w postaci tradycyjnej kapy wyraźnie mu przeszkadzał. Elżbieta Pikoń, która wykonała arię Królowej Nocy z „Czarodziejskiego Fletu”, choć z dużym potencjałem w głosie, również nie radziła sobie z interpretacją i nie stworzyła wokół swojej postaci aury grozy. Nieporozumieniem było natomiast obsadzenie tak młodych śpiewaków w przeznaczonym na dojrzałe głosy duecie „To świt, to zmrok” ze „Skrzypka na dachu”, który z niewiadomych przyczyn przeobraził się w kwartet z udziałem sopranu, mezzosopranu oraz dwóch barytonów.
Przypuszczalnie, podczas tego swoistego debiutu na dużej scenie, na barki solistów spadło zbyt wiele. Nie można wymagać profesjonalizmu od artystów będących dopiero na początku drogi. Lecz niepotrzebnym jest także wmawianie publiczności, że student, przy odpowiednich zabiegach charakteryzatorskich, nagle w magiczny sposób przeobrazi się w pełnokrwistą operową heroinę bądź herosa. Odnoszę wrażenie, że w kwestii interpretacji bardzo wielu wykonawców tamtego wieczoru po prostu improwizowało.
W istnym gąszczu twarzy i kalejdoskopie głosów wyróżniło się zaledwie kilka osób. Bardzo pozytywnie, zarówno głosowo, jak i aktorsko, wypadła sopranistka Małgorzata Iwan w duecie Adiny z Dulcamarą z „Napoju miłosnego” Donizettiego (partnerował jej bas-baryton Maciej Cetnarski). Całkiem poprawnie zaśpiewały Gabriela Świerczek-Kurowska i Magdalena Szlachta w „Duecie kwiatów” z opery „Lakmé”. Jednak ten wieczór niezaprzeczalnie należał do duetu męskiego, Macieja Cetnarskiego i Jana Spytka. Panowie wręcz brawurowo wykonali niezwykle trudny i wymagający nienagannej dykcji duet Malatesty i Don Pasquale „Cheti, cheti, immantinente”, bawiąc się przy tym znakomicie, doskonale ze sobą współpracując i czując się na scenie wyjątkowo swobodnie. Pozytywnie zaskoczyli dojrzałością, pomimo młodego wieku.
Koncert zakończył się, dość niespodziewanie, utworem „New York, New York”, rozsławionym przez Franka Sinatrę, w którym do solisty Zbigniewa Żdżarskiego dołączyli wszyscy pozostali wykonawcy. Miał on być nawiązaniem do marzeń niemal każdego młodego śpiewaka by kiedyś, w przyszłości, stanąć na scenie Metropolitan Opera w Nowym Yorku. Nie jestem pewna czy takie podsycanie ambicji jest słusznym zabiegiem. Realia jasno pokazują, iż niełatwo jest zostać solistą w którymkolwiek z teatrów na terenie Polski. Mierząc zbyt wysoko można niechybnie spotkać się z rozczarowaniem.
Mimo wielu mankamentów i stawiających duży znak zapytania pomysłów reżyserskich, nie był to dla mnie stracony wieczór w operze. Przyjemnie jest móc obserwować jak początkujący śpiewacy stawiają na scenie swoje pierwsze kroki. Przyjemnie było także posłuchać orkiestry pod batutą Piotra Sułkowskiego, który imponuje dobrą energią i muzyczną wszechstronnością. Gdyby istniała taka możliwość, z dużym zainteresowaniem śledziłabym dalsze artystyczne losy młodych solistów, a przynajmniej kilkorga z nich. Mając nadzieję na ich postępujący rozwój.