Tego wieczoru mieliśmy okazję wysłuchać całej suity utworów złotej ery muzyki filmowej w Hollywood, przypatrując się jednocześnie indywidualnym losom jej przedstawicieli. O ile w przypadku kompozytorów rdzennie amerykańskich ich zaabsorbowanie sonosferą jazzu i musicalu jest oczywiste, w programie znalazły się też przypadki nieoczywiste. Twórcy przeważnie żydowskiego pochodzenia emigrowali do USA w nadziei uratowania życia. Jednocześnie złudnej nadziei podtrzymania swoich awangardowych ideałów estetycznych (w Europie czasów nazizmu i bolszewizmu ich utwory były na indeksie), bądź odwrotnie – w potrzebie całkowitego potwierdzenia romantycznej natury swojej muzyki. Wydaje się jednak, że obie frakcje, wraz z tą trzecią – native-American, tworzyły harmonijną całość, podporządkowaną często komercyjnym i zarazem restrykcyjnym wymogom hollywoodzkich studiów filmowych.

Nie ulega bowiem wątpliwości, że chociaż inaczej film w latach 30. był traktowany w Europie, np. przez Schönberga i neoklasyków paryskich, inaczej zaś przez twórców neoromantycznych, ta fascynacja amerykańską X Muzą na starym, nawet modernistycznym globie, była powszechna. Dodatkowo emigracja niektórych twórców, wychowanych jeszcze na zgliszczach Cesarstwa Austro-Węgierskiego, pozwoliła ocalić pierwiastek belle epoque w ich muzyce dla Hollywoodu – poprzez piękno melodii, szeroki oddech formy i bogactwo rozrywkowych gatunków. Tak było właśnie z Korngoldem, który bezpiecznie rozstał się z poststraussowskim ekspresjonizmem, jako wiedeńczyk zaś, podobnie jak związany zawodowo na jakiś czas ze Lwowem nasz Ludomir Różycki czy krakowianin z pochodzenia, propagujący muzykę rozrywkową w międzywojennej Polsce, dyrygent Zdzisław Górzyński, odnawiał klimat dawno utraconych czasów. Mniejsza z tym, że „Umarłe miasto” Korngolda z 1920 było dziełem młodzieńca już tak dojrzałym…

Podczas koncertu usłyszeliśmy utwory zarówno emigrantów jak i rdzennych Amerykanów. Wykonana na początku „Hollywood Suite” Amerykanina Ferdego Grofé to wdzięczne zilustrowanie historii dublerki słynnej aktorki – młodej dziewczyny, która podczas kręcenia filmu zastępuje na chwilę gwiazdę, by pomarzyć o wielkiej karierze. W tej bardzo ilustracyjnej muzyce odzywa się zdolność kompozytora – znanego przecież ze świetnej instrumentacji „Błękitnej Rapsodii” Gershwina – do adaptacji różnych idiomów tanecznych, od synkopowanego rytmu, przez walca, aż po klasykę ówczesnego jazzu. Miło słuchało się tej muzyki.
Potem przenieśliśmy się w stronę najbardziej znanego utworu Korngolda – jego Koncertu skrzypcowego (1937-39/1945). Można zauważyć, że w amerykańskiej muzyce Korngold, zwabiony do Hollywood przez wielkiego awangardowego reżysera austriackiego, Maxa Reinhardta by zrealizować wspólnie ekspresjonistyczną wersję „Snu nocy letniej” Szekspira, pożegnał się ze swoją etykietką „drugiego Schönberga” i zaczął nawiązywać do melodii operetek oraz operowej kantyleny, którą stosował w swoich europejskich scenicznych utworach. Słuchanie Koncertu skrzypcowego uświadamia nam, że muzyka ta, chociaż wprzęgnięta w autonomiczną narrację, oparta jest na tematach z jego muzyki filmowej. W wykonaniu Johana Dalene, 24-letniego szwedzko-norweskiego skrzypka, szczególnie pięknie zabrzmiała II część koncertu, będąca najpiękniejszym chyba po II części Koncertu Czajkowskiego „Romansem”. Selektywne frazowanie skrzypka, jego staranność, lepiej niż w innych częściach współbrzmiały z dość chłodnym obliczem tego nieskazitelnego technicznie wirtuoza. Właśnie tego późnoromantycznego żaru zabrakło w całej interpretacji utworu.

W drugiej części usłyszeliśmy całe efektowne „potpourri” klasyki filmowej, począwszy od fanfary z muzyki do filmu „Kings Row” Korngolda (oprac. John Mauceri). Można zauważyć, że wśród twórców muzyki filmowej w fabryce snów nie brakowało również urodzonych neoromantyków, którzy nie musieli rezygnować ze swojego jestestwa twórczego, bo już wcześniej pisali eufonicznie, melodyjnie, w duchu wagnerowskim, jak Polak Bronisław Kaper, z marynistyczno-orientalną muzyką z filmu „Bunt na Bounty” (usłyszeliśmy temat z tejże, 1962, oprac. Thomas Bryła) czy Węgier Miklós Rózsa, flirtujący z muzyką filmową jeszcze w Paryżu lat 30., ale już w uproszczonej, inspirowanej częściowo węgierską muzyką ludową postaci (zabrzmiał jego najsłynniejszy „Temat miłosny” i „Parada rydwanów” z Ben-Hura, 1959).
Podobnie z urodzonym w Wiedniu, ale obecnym już w Stanach od 1914 Maxem Steinerem (1888-1971), autorem najsłynniejszego przed muzyką z „Love Story” Francisa Lai lirycznego tematu w amerykańskiej muzyce filmowej – „Tematu Tary” z „Przeminęło z wiatrem” Victora Fleminga (1939). Sam Korngold jednak dał jeszcze odczuć w swojej muzyce stopniowe pożegnanie z międzywojniem, kiedy to na zakończenie koncertu zabrzmiała stylizowana na dawny klasycyzm, częściowo pikantna harmonicznie Suita z muzyki do Przygód Robin Hooda (1938). Czy gdyby kompozytor był nieco młodszy i natrafił na tyranów formy, jakimi byli Orson Welles i Alfred Hitchcock w Hollywood, zbliżyłby się do stylu Amerykanina Bernarda Herrmanna, autora muzyki do „Psychozy”? (usłyszeliśmy 3-częściową suitę z tego arcydzieła, pełną dysonansów, ostentacyjnych sonoryzmów i krótkich, ekspresjonistycznych formuł dźwiękowych).

Całość koncertu była świetnie poprowadzona – dyrygent nie tylko uchwycił hollywóodzki oddech tej muzyki, swobodnie bawił się także wszystkimi idiomami, dawał wolność blasze, drzewu, a w „Psychozie” arcyteatralnie „reżyserował” dynamikę. Orkiestra FN dowiodła jakże wspaniałym jest organizmem, kiedy tylko prowadzona dobrą, pewną i swobodną ręką.