Tomasz Pasternak: 5 lipca 2024 roku wystąpi Pan na festiwalu Ogrody Muzyczne z Chopin University Big Band pod kierunkiem Piotra Kostrzewy. Wykona Pan „Błękitną rapsodię” George’a Gershwina, utwór bardzo znany, ale w mało znanej, pierwszej odsłonie. Dlaczego wybrał Pan tę wersję?
Marcin Masecki: Ponieważ mi się bardziej podoba, jest bardziej kompaktowa. Oryginalnie „Błękitna rapsodia” została napisana dla kapeli Paula Whitemana, która była 23-osobowym big bandem rozszerzonym o smyczki. Wykonano ją w Nowym Jorku dokładnie 100 lat temu. Później Gershwin przerobił to dzieło na orkiestrę symfoniczną, by ten utwór znalazł się w salach filharmonicznych, a sam kompozytor chciał być postrzegany jako poważny twórca. Z całym szacunkiem do wersji symfonicznej uważam, że aparat wykonawczy, jakim jest duża orkiestra, to przede wszystkim spełnienie tych jego ambicji. Moim zdaniem to jest za duże dla tego utworu i wolę, jak on brzmi w mniejszym i zwartym dynamicznie składzie.
Zagra Pan także improwizacje Gershwina?
Nie, nie zagram improwizacji, wykonam kilka utworów z jego bogatego zbioru broadwayowskich standardów jazzowych.
Porusza się Pan w wielu w różnych światach muzycznych. Który styl jest Panu najbliższy?
Nie wiem. Nie ma takiego stylu. Lubię się poruszać pomiędzy nimi i gdybym miał jeden ulubiony, to bym w nim siedział. Lubię to, co się dzieje pomiędzy.
Czy w ogóle podziały w muzyce są potrzebne? To wszystko się przenika.
Potrzebujemy klasyfikować i definiować świat, żeby go rozumieć i trawić. I żeby go doświadczać. Nie jestem zwolennikiem anarchii i zabronienia klasyfikacji. Ale w moim doświadczeniu, szczególnie na podwórku muzyki klasycznej, ta klasyfikacja często przynosi więcej szkody niż pożytku. Czasami stawianie granic między jednym gatunkiem a drugim nie jest korzystne. Tysiące razy spotykałem się z opiniami, że nie można grać klasyki i jazzu, bo to są dwie różne rzeczy. Albo że jedna szkodzi drugiej. Albo że jak grasz dobrze Chopina, to nie zagrasz dobrze Beethovena. To są moim zdaniem niepotrzebne pomysły. Jestem za szerszym myśleniem o muzyce.
Jazz chyba jest najbliższy formalnie muzyce klasycznej, jazz powoli staje się klasyką.
Oczywiście. Muzyka europejska jest jednym z jego składników. Drugim jego elementem jest muzyka afrykańska. Jazz ma dużo punktów wspólnych z europejską tradycją klasyczną. Ale są też duże różnice, inaczej się te tradycje rozwijały. Ta afrykańska część to jednak coś dość innego od tego, co działo się w Europie. Dużo większe jest skupienie się na rytmie niż na harmonii.
Ale jest bardzo dużo punktów stycznych. Wielu naszych geniuszy muzycznych, tych wielkich kompozytorów, tych Beethovenów, Bachów, Mozartów i Chopinów, których tak wielbimy i którzy byli za swojego życia awangardą, często podświadomie robiło różne rzeczy bliskie tradycjom jazzowym. Chociażby „Sonata c-moll, op.111”, ostatnia sonata Beethovena, napisana w trzeciej dekadzie XIX wieku, zawiera w sobie fragment, który brzmi jak boogie woogie. Są różne mosty pomiędzy tymi tradycjami, lubię je odnajdywać i podkreślać.
Komponuje Pan także muzykę klasyczną (symfonie, poematy muzyczne, koncerty).
To naturalna konsekwencja mojej gry, jak i zamiłowanie. To się nie wyklucza. To też są kolejne podziały: na wykonawcę, kompozytora, dyrygenta, które niekoniecznie są potrzebne. W czasach kiedy ci nasi idole funkcjonowali, robili oni wszystko na raz. Zajmowali się i komponowaniem, i dyrygowaniem, i graniem. Nie było potrzeby specjalizacji. Później to się zmieniło, gdy klasyka zaczęła patrzeć coraz dalej wstecz i repertuar się powiększał. Żeby być dyrygentem, trzeba było znać nie tylko swoje utwory i żyjących kolegów i koleżanek, lecz także dzieła napisane 200 i 300 lat wcześniej.
Jedynym ograniczeniem, jakie widzę, jest czas; dzień ma tylko 24 godziny. Komponowanie, granie, a także tańczenie i śpiewanie to wszystko są elementy tej samej sztuki. I ciągnie mnie do tego, żeby ją przeżywać na wszystkie możliwe sposoby.
Czy improwizacja powinna być spontaniczna, czy trzeba ją przemyśleć i przygotować?
I tak, i tak. Nad językiem improwizacji można pracować na różne sposoby. Można powiększać swoje słownictwo, swoją świadomość i wrażliwość. Ale ostatecznie jak już improwizujemy to liczy się tylko tu i teraz. Czasami łapię się na tym, że wpadnę na jakiś dobry pomysł w domu i chcę powtórzyć podczas występu, i to zawsze wychodzi gorzej. Improwizacja kocha ryzyko i spontaniczność. Wtedy jest najlepsza.
A czym jest improwizacja w koncertach fortepianowych?
Koncerty fortepianowe z epoki klasycyzmu zawierają w sobie dużo miejsca do improwizacji. Idea improwizacji w koncertach fortepianowych wydaje mi się tak naprawdę jednym z moich bardziej konserwatywnych pomysłów. Wiemy, że ich kompozytorzy tak robili. To nie jest wymyślone, tak po prostu było.
Czy nastrój w dniu koncertu ma wpływ na jego wykonanie?
Wszystko, co robimy w sztuce jest związane z tym, jak się czujemy i jacy jesteśmy, co w nas siedzi i co przetwarzamy. Jakbym się nie starał być niepołączony z tym, co się we mnie dzieje, to zawsze jestem. Są różne momenty, czasami stan ducha jest nieadekwatny do tego, co się dzieje na scenie, albo co mamy zagrać. Staram się odciąć od tego, co się dzieje w środku i skupić na tym, co mamy zrobić, ale wszystko jest zabarwione naszym przeżywaniem życia.
Pracuje Pan bardzo intensywnie, uczestniczy Pan w wielu projektach. Jakie są Pana najbliższe plany?
Mam bardzo dużo różnych planów. Na razie jestem skupiony na promocji mojej płyty „Boleros y más”, która ukazała się w ubiegłym roku. Ale ciągle się coś pojawia i jest dużo równoległych dróg. Na przykład „Błękitna rapsodia” na Ogrodach Muzycznych.
W lipcu jadę na Festiwal Bachowski do Świdnicy, gdzie będę miał trzy dni rezydencji artystycznej z różnymi programami. Bardzo się z tego cieszę. Przed chwilą wróciłem z „Martha Argerich Festival” w Hamburgu, planuję współpracę z Filharmonią Hamburską. W przyszłym sezonie będę też artystą rezydentem w NOSPR, odbędą się cztery różne koncerty z moim udziałem.
Równolegle istnieje Jazz Band Młynarski-Masecki, z którym teraz trochę mniej koncertujemy, bo ostatnio nie wydaliśmy żadnej płyty, ale jest to projekt, który ciągle trwa. Na jesieni przygotowujemy płytę poświęconą Theloniousowi Monkowi z Edlarem Tsalikovem i Janem Pieniążkiem. Dużo jest tych piłek w powietrzu. Ale rozważam też jakąś przerwę. Mam intensywną karierę, która już jakiś czas trwa. Być może w pewnym momencie będę musiał wyłączyć ten silnik na chwilę, żeby znaleźć swoją inspirację na nowo. Ale na razie pędzę.
Moim osobistym marzeniem są „Grzechy starości” Rossiniego w Pana interpretacji.
Jest szansa, że się tym zajmę. Nie mogę tego wykluczyć. Ale w pierwszej kolejności czekają „Wariacje Goldbergowskie”, przymierzam się do tego od jakiegoś czasu. Napisałem też poemat symfoniczny na orkiestrę, który dialoguje z tym utworem. Marzy mi się dwupłytowe wydawnictwo, z oryginałem i moim orkiestrowym komentarzem.
Chciałbym też nagrać i wydać 3 symfonie, które napisałem. Chciałbym też zabrać głos wokół Konkursu Chopinowskiego w przyszłym roku, przygotować jakieś wydawnictwo poświęcone Chopinowi, mam coś do powiedzenia w kwestii wykonawczej Chopina. Rossini to bardzo fajny pomysł, ale jest dużo innych wspaniałych utworów. I na razie to musi poczekać.
Bardzo serdecznie dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na koncercie „AMERYKANIN W WARSzawie / RHAPSODY IN BLUE 1924” na Ogrodach Muzycznych.
Ja też dziękuję i serdecznie zapraszam.