Ostatnie kilka lat to renesans twórczości operowej Antonio Vivaldiego. Sceniczna twórczość Rudego Księdza z Wenecji („Il prese rosso” – tak bowiem nazywano kompozytora) została na wieki zapomniana. Zainteresowano się nim pod koniec XIX wieku, dzięki badaniom nad dziełami Jana Sebastiana Bacha. Wielką popularność zdobył dopiero po II wojnie światowej, ale głównie jako twórca dzieł instrumentalnych. Jego koncerty skrzypcowe „Cztery pory roku” zna chyba każdy. W swoich czasach (zmarł w 1741 roku w Wenecji) był bardzo popularny, ale po śmierci jego sława nie trwała długo. Ponoć wspominany był głównie w anegdotach, jako ksiądz biegający często do zakrystii, aby zapisać temat muzyczny, który właśnie wpadł mu do głowy. Stworzył podobno 40 oper, z których tylko połowa (22) przetrwała do naszych czasów.
W 1927 roku biblioteka w Turynie zakupiła wielki zbiór rękopisów zawierających jego kompozycje, wśród nich była też partytura „Judith triumphans”, jedynego oratorium Vivaldiego, które przetrwało do naszych czasów. Ale ciągle odkrywane są inne jego dzieła i jak pisze Piotr Kamiński w Tysiąc i jedna opera”: gdy jego opery doczekają się godnych siebie wykonań, oczom naszym ukaże się być może operowy geniusz, który w wolnych chwilach komponował także koncerty skrzypcowe.
Produkcja Warszawskie Opery Kameralnej spełnia te założenia i nadzieje. Otrzymaliśmy spektakl wspaniały muzycznie i scenicznie, doskonale zaśpiewany i zagrany. Warto wspomnieć, że prapremiera „Judyty triumfującej” miała miejsce w 1716 roku w Wenecji. Vivaldi napisał je dla Ospedale della Pietà, słynnego na cała Europę klasztoru, sierocińca i szkoły muzycznej dla dziewcząt. Jak czytamy na Wikipedii: odwiedziny w klasztorze i wysłuchanie działającego tam zespołu było obowiązkowym punktem odwiedzin miasta-legendy, zwanego Serenissimą (Najjaśniejszą) w XVII i XVIII wieku. Koncerty organizowano w sposób zawoalowany i tajemniczy, dziewczęta występowały na wpół zasłonięte, za draperiami z cienkiego materiału. Vivaldi przez kilka lat pełnił tam funkcję maestro di coro, nauczał śpiewu i komponował dzieła wokalne. Podczas prapremiery w oratorium wystąpiły wychowanki sierocińca, które były podrzutkami lub sierotami, znamy tylko ich imiona, były to: Caterina, Barbara, Apollonia, Silvia i Giulia.
To oratorium to właściwie opera, nie ma w niej narratora, a cała treść zawiera się w akcji, muzyka jest drapieżna, dynamiczna i po prostu wspaniała. Maria Sartova pokazała w swoim odważnym spektaklu okropności wojny, zabijanych ludzi, porywane dzieci, a także pewną dekadencję (transowe wcielenia żołnierzy). W programie reżyserka pisze, że chciała ukazać nieokreślony świat wojny, ale mundury i karabiny kojarzyły mi się Włochami czasów Mussoliniego. Niestety, to nie jest przeszłość, wojny dzieją się ciągle, w tym sensie to inscenizacyjne podejście jest uniwersalne. I znakomicie pasuje do nieokiełznanej muzyki Vivaldiego.
Inscenizacja robi ogromne wrażenie, jest tu dużo krwi i przemocy. Wciska w fotel, niczym w thrillerze, scena uwodzenia i zabójstwa, choć ucinanie głowy jest tutaj, w rzeczywistości XX-wiecznej wojny być może zbyt biblijnie dosłowne.
Doskonale zabrzmiała Orkiestra Instrumentów Dawnych Warszawskiej Opery Kameralnej MACV pod batutą Hugo Reyne, belgijskiego dyrygenta i muzykologa, specjalizującego się głównie w muzyce dawnej. Były wielkie kulminacje, szczególnie w scenach scenicznego napięcia, ale też momenty lirycznej rozpaczy w niezdecydowaniu Judyty. Bardzo ciekawie przedstawiła te postać Maria Sartova, uzupełniając podczas prologu jej historię o przerwane wesele i zabicie poślubianego właśnie małżonka. Judyta wkradając się do obozu wroga chce oczywiście wyzwolić swoje miasto, ale jest wyraźnie zafascynowana Holofernesem, trochę bezwolna, pełna wahań i zwątpień. Zabija go nie tyle z bohaterstwa, co poprzez dosłownie pchającą ją do tego czynu służącą Abrę.
Wspaniałą odtwórczynią roli tytułowej była Aleksandra Opała, z ciemnym pięknym mezzosopranem, jedwabiście operującym mrokiem i rozpaczą, o mięsistym i dobrze ustawionym rejestrze piersiowym. Piękno jadowitej koloratury i swobodę wokalną zaprezentowała Joanna Moskowicz w roli podstępnej Abry, w tej inscenizacji to ona jest tak naprawdę bohaterką tego dramatu. To ona zasłania oczy Ozjaszowi i Judycie podczas finałowej egzekucji Vagausa. Moskowicz była cudowna scenicznie, słodka, fałszywa, niezłomna i gotowa na wszystko, aby osiągnąć swój cel. To także wielka kreacja aktorska.
Objawieniem była dla mnie Gruzinka Nino Jachvadze kreująca rolę Vagausa, sługi Holofernesa. W jej śpiewie była nie tylko precyzja, ale także wokalne szaleństwo, ta rola jest bardzo rozbudowana i artystka potrafiła pokazać zróżnicowanie techniki warsztatu i olśnić dramatycznym wyrazem koloratury. Tajemniczą postacią jest Ozjasz, który pojawia się w operze tylko dwa razy, to najważniejsza postać w najechanym mieście Betulia. Monumentalnie wykonała tę rolę Jadwiga Postrożna, z piękną długą frazą, rozpaczą i dramatyzmem oraz wyczuciem stylu tej muzyki. Wreszcie Holofernes – reżyserka powierzyła tę rolę mężczyźnie, w partyturze jak wiemy wszystkie partie śpiewają kobiety. Baryton Kamil Pękala brzmiał nośnie i władczo, postaciowo artysta nie bał się przedstawić odrażającej wizji swojego bohatera, pozbawionego człowieczeństwa i serca.
Piękna plastyczność produkcji jest zasługą Damiana Styrny (scenografia i projekty animacji), Anny Chadaj (kostiumy), Eliasza Styrny (multimedia), a także Pauliny Góral (reżyseria świateł). Sugestywna jest też choreografia Emila Wesołowskiego, w której tancerze wtapiają się w artystów chóru.
Premiera „Judyty Triumfującej” odbyła się w październiku 2023 roku, obejrzałem przedstawienie 6 listopada 2024 roku.