Po raz pierwszy i jedyny w moim życiu usłyszałem na żywo Jej głos na recitalu w Ratuszu Poznańskim gdzieś w 1968 lub 1969 roku. Znałem go tylko z kilku nagranych w latach 50-tych XX wieku arii. Byłem wówczas studentem na Wydziale Prawa UAM w Poznaniu, który ukończyłem w 1969 roku. Zaprosił mnie starszy kolega ze studiów, prezes założonego i zdominowanego przez prawników (m.in. Hanna Suchocka) Towarzystwa Przyjaciół Opery, Sławomir Pietras.
Maria była właściwie już po karierze wokalnej (ciągle młoda, trochę po 40-tce, ale jak Maria Callas spaliła się wcześnie) i zaczynała studia reżyserskie. Koncert prowadził Bogusław Kaczyński. Nasze losy splotły się potem na długie lata, ale to już inna historia. Natomiast dźwięk głosu Marii, tak silny, srebrzyście-metaliczny i bogaty pozostał mi do dzisiaj w pamięci. Miałem wrażenie, że za chwilę spadną na mnie mozaiki Sali Renesansowej Ratusza, drżące z rozkoszy i nie mogące się oprzeć jego zmysłowej potędze.
Po raz drugi spotkaliśmy się w roku 1984. Byłem wówczas zastępcą dyrektora do spraw artystyczno-programowych Teatru Wielkiego w Poznaniu (dyrektor: Mieczysław Dondajewski) i zarazem od kilku lat prezesem Towarzystwa Miłośników Opery, spadkobiercy Pietrasowego Towarzystwa Przyjaciół Opery, powstałego niejako od nowa w 1977 roku.
Zaprosiłem Marię Fołtyn na publiczne spotkanie w Towarzystwie (odbywały się co miesiąc) jako Prezes Towarzystwa, nie Wicedyrektor Opery. Dondajewski mnie potem za to zrugał, bo byli w konflikcie, o czym nie wiedziałem, ale TMO działało samodzielnie i nie widziałem potrzeby konsultacji.
Maria już nie śpiewała, ale przy okazji niezwykle interesującej (dla obu stron, jak się okazało) rozmowy o operze zaprezentowała dwie swoje podopieczne ze studiów mistrzowskich wokalistyki: Barbarę Rusin-Knap i Ryszardę Racewicz.
Krótko potem zatelefonowała do mnie proponując prowadzenie najważniejszych koncertów na Festiwalu Moniuszkowskim w Kudowie-Zdroju. Rozstała się z Bogusławem Kaczyńskim po burzliwej przyjaźni i szukała następcy. Tak splotły się losy moje i „Bogusia”. Występowałem tam regularnie od 1984 do 1998 roku i potem też sporadycznie za dyrekcji Sławomira Pietrasa oraz Stanisława Rybarczyka.
Tegoż, 1984 roku, zaprosiła mnie do poprowadzenia koncertów operowych w Operze Leśnej w Sopocie. Trochę odbiegnę od głównego tematu i opowiem o sobie, ale w kontekście przyjaźni z Marią Fołtyn.
Otóż było tak. Jeszcze w kwietniu 1984 roku kierowałem wyjazdem na gościnne występy Teatru Wielkiego w Poznaniu na festiwal operowy w Operze Leśnej w Sopocie (Dondajewski był chory w szpitalu). Dyrektor Festiwalu zapytał mnie „Panie dyrektorze, czy ma Pan kogoś, kto opowiedziałby publiczności przyzwyczajonej do festiwalów piosenki o tym, czym jest opera?”. Odpowiedziałem, że ja to zrobię i zrobiłem. A potem Maria Fołtyn i dyrektor Prus opowiedzieli mi tę samą rozmowę telefoniczną. Dyrektor: Pani Mario, mam prowadzącego! Maria: Spóźnił się Pan, bo ja już mam. Dyrektor: Ale ten mój jest świetny. Maria: Co mi Pan opowiada, nie może być lepszy od mojego. Ja się znam najlepiej! Dyrektor: O kim Pani mówi? Maria: Nic to nazwisko Panu nie powie. Dyrektor: Ale kto? Znam go? Maria: Nazywa się Piotr Nędzyński. Dyrektor: Ależ mówimy o tej samej osobie! Maria: No to zgoda!
I tak się zaczęła moja przyjaźń z Marią trwająca aż do końca. Czasem burzliwa (obojga nas rozsadzał temperament), zazwyczaj harmonijna i pełna wzajemnych dobrodziejstw. Przy czym ja miałem do Niej oczywiście szacunek ucznia do mistrza (raczej mistrzyni), ale Ona ku mojej nieustannej radości liczyła się z moim zdaniem. Na Festiwalach Moniuszkowskich nie odstępowałem Jej ani o krok i jestem dumny z tego, że pytała mnie o zdanie na temat wykonawców, repertuaru, układu koncertów itp. Nauczyłem się od Marii Fołtyn wielu rzeczy: o sztuce (szczególnie operze oczywiście) i o życiu.
W sztuce trzeba być bezkompromisowym. Maria nie znosiła miernot. Podzielam Jej postawę, chociaż mam więcej litości dla średnich artystów. Ale nigdy nie powiem, że przeciętny jest wielki. Nie umiem kłamać. Ona też nie umiała. Za to niektórzy Ją kochali, inni nienawidzili.
W życiu trzeba być sobą, cokolwiek to znaczy. Ja zrozumiałem to tak: kochaj i daj się kochać, ale jeśli nienawidzisz to też ludzkie uczucie, tylko zważ, czy masz dostateczne powody by to okazywać. Czasem lepiej milczeć, ale czasem trzeba po prostu powiedzieć brutalną prawdę. Nie wszyscy są warci Twojego współczucia. Jak posuniesz się zbyt daleko w dobroci serca, nie docenią i skrzywdzą cię. Brak mi bardzo Marii, Jej umiłowania życia, sztuki, Jej mądrości życiowej i zwykłej ,serdecznej przyjaźni.