Mazowiecki Teatr Muzyczny im. Jana Kiepury zaprezentował niedawno „Księżniczkę czardasza” Imre Kálmána — tytuł legendarny i kanoniczny dla miłośników operetki, anonsując produkcję jako nową premierę. Sęk w tym, że najnowszy spektakl nie był zupełnie nową realizacją. Pod względem reżyserskim i scenograficznym przedstawienie wyraźnie nawiązywało do wersji sprzed kilku lat, kiedy teatr nie dysponował jeszcze własną siedzibą i wystawiał spektakle m.in. na scenie warszawskiego Palladium.

Trudno więc oprzeć się pytaniu: czy rzeczywiście była to „premiera”? Czy może raczej adaptacja wcześniejszej wizji do nowych warunków technicznych i scenicznych? Spektakl w reżyserii Michała Znanieckiego — przy współpracy Luigiego Scoglio (scenografia), Magdaleny Dąbrowskiej (kostiumy), Ingi Pilchowskiej (choreografia), Karoliny Jacewicz (projekcje multimedialne) i Dariusza Albrychta (światła) — nie był koncepcyjnie nowy. Zresztą wznowienie też jest wspaniałym przedsięwzięciem, przecież ten legendarny operetkowy tytuł jest obecnie właściwie nieobecny na polskich scenach.

Operetka jako gatunek — młodsza siostra opery, ale też niedoszła krewna musicalu — wymaga szczególnego traktowania. To sztuka lekka tylko pozornie: potrzebuje zarówno doskonałości wokalnej, jak i aktorskiego nerwu, a przede wszystkim — odwagi, by nadać jej świeżość bez popadania w kicz. W Polsce dziś nie istnieje teatr specjalizujący się wyłącznie w operetce, repertuar zdominowany jest przez musicale grane zgodnie z wystawienniczą licencją, inscenizacyjne ramy bywają z góry określone i trzeba je odtworzyć. Z operetką jest zupełnie odwrotnie. Ten gatunek daje twórcom wolność i zarazem odpowiedzialność. Prawie wszystkie operetki dobrze się kończą, a ich bohaterowie żyją długo i szczęśliwie, nawet jeśli droga do ich szczęścia jest wyboista i pełna intryg. Może to być jazda bez trzymanki i wspaniała, nieposkromiona zabawa.

Tę wolność można przekuć w spektakl, który bawi, wzrusza i porusza, jak udowodnił swego czasu Tomasz Konina w legendarnej inscenizacji „Barona cygańskiego” w Teatrze Wielkim w Łodzi. Można też, jak w najnowszym „Czardaszu” Znanieckiego, stworzyć przedstawienie efektowne wizualnie, ale pozbawione teatralnego napięcia.

Choć reżyser zadbał o sceniczne szaleństwo i choreograficzną werwę, w jego spektaklu zabrakło dramaturgii. Nie było tu teatru, zwłaszcza jeśli chodzi o poprowadzenie scen zespołowych. Rewia I aktu wypadła sztucznie, akt II tonął w powierzchowności, dopiero akt III — umieszczony na symbolicznie ujętym dworcu — miał w sobie oddech i przestrzeń. Ale to za mało, by mówić o emocjonalnym przeżyciu, choć spektakl ogląda się bardzo dobrze.

Być może Michał Znaniecki działał pod presją intensywnego kalendarza: kilka tygodni wcześniej przygotował prapremierę musicalu „Vesper” Gary’ego Guthmana w Białymstoku i „Don Carlosa” Giuseppe Verdiego we Wrocławiu, a już za chwilę zaprezentuje nowe inscenizacje w Warszawskiej Operze Kameralnej. Ilość nie przechodzi w jakość. A operetka, nawet jeśli traktowana z przymrużeniem oka, potrzebuje serca.

Wykonawcy głównych ról zasługują na słowa uznania: Adam Sobierajski jako Edwin imponował dramatycznym belcantem i wyczuciem tak trudnego, operetkowego stylu. Iwona Socha była wspaniałą, pełna temperamentu Sylvą, choć poza pięknym śpiewem przydałoby się więcej wokalnego szaleństwa, także z użyciem aktorskich, pozaoperowych środków wyrazu. Michał Ryguła stworzył znakomitego, scenicznie ujmującego swoim moralnym relatywizmem, ale niezłomnością serca Boniego, a Anna Gigiel jako Stasi zachwycała liryzmem i wdziękiem, posługując się swobodnie duchem bardziej musicalu niż opery. Dobrze spisał się Marcin Filipiak w partii Feriego, jego głos brzmiał solidnie w stylu przynależnym rozrywce.

Dariusz Jakubowski (Książę Leopold) i zwłaszcza Aleksandra Hofman (Anhilda), wspaniała sopranistka związana w Warszawską Operą Kameralną, ale także Teatrem Muzycznym ROMA za czasów Bogusława Kaczyńskiego dowiedli swojej scenicznej klasy i charyzmy.
Partytura została zaaranżowana przez Rafała Kłoczkę na nowy skład orkiestry. Brzmienie było klarowne i energetyczne, szczególnie zachwycały smyczki, choć sekcja dęta przydałaby się nieco staranniejszej opieki. To właściwie zawsze pięta achillesowa orkiestr.