Wiele razy, podczas rozmów z tak zwanymi znawcami muzyki, spotkałem się z krzywdzącą opinią na temat Johanna Straussa. Owi specjaliści czy „wytrawni melomani” twierdzą bowiem, że jedyny artysta o nazwisku Strauss, na którego warto zwrócić uwagę, to Ryszard, twórca wspaniałych poematów symfonicznych i oper. Takie porównania uważam jednak za bezsensowne. Johann Strauss II (1825-1899) był w XIX wieku prawdziwym królem walca. Niesamowicie pracowity, pisał wszędzie i na wszystkim, nawet czasem na serwetkach czy mankietach koszuli. Stworzył kilkanaście dzieł muzyczno-scenicznych oraz około 500 krótkich utworów estradowych: walców, polek, galopów, kadryli czy mazurów. Najsłynniejszy na świecie stał się jego walc „Nad pięknym modrym Dunajem”. Bez niego nie można sobie wyobrazić koncertu noworocznego z wiedeńskiej Złotej Sali Musikverein. Nie da się również pominąć w historii operetki arcydzieła gatunku, jakim jest jego „Zemsta nietoperza”, wystawiana między innymi w nowojorskiej Metropolitan Opera, londyńskim Royal Opera House czy wiedeńskiej Staatsoper. W drugim akcie przypomina mocno operę komiczną, ma rozbudowane finały, znakomicie napisane ansamble oraz partie solowe, duety, tercety i kwartety. Ta muzyka lśni niezwykłym blaskiem pod warunkiem, że jest odpowiednio wykonana.
Wielu dyrektorów, zwłaszcza w teatrach operowych, decyduje się na premiery operetek głównie po to, aby zapełnić salę i zwiększyć przychody. Wielokrotnie spotkałem się z lekceważącym stosunkiem do tego gatunku. Jeśli w ten sposób traktuje się utwory Kalmana, Lehara czy Straussa, stajemy się świadkami pośmiertnej zemsty kompozytorów i realizacje oraz wykonania okazują się słabe. Jeśli jednak podchodzi się do tego gatunku z odpowiednią uwagą, można wydobyć z operetek piękno muzyki, humor sytuacyjny i formę rozrywki na wysokim poziomie.
Skrzące się dowcipem libretto, genialnie spolszczone przez Juliana Tuwima, nabrało nowego życia w reżyserii Artura Barcisia. Choreografia Iwony Runowskiej świetnie wpasowuje się w akcję. Nie jest nachalna, nie ma w niej klasycznych popisów. W drugim akcie zachwyciły mnie kostiumy solistów i zespołu, zaprojektowane przez Tatianę Kwiatkowską. Dekoracje jednak nie zrobiły na mnie wrażenia. W pierwszym akcie wydawało mi się, że jestem na placu budowy z surową metalową konstrukcją na środku sceny, która przypomina tak zwane rusztowania warszawskie, ale nijak nie pasuje do operetki. Lustra na kółkach, jakby wzięte z sali baletowej, wydają się niepotrzebne. Reżyserowi zależało na uniwersalnej konstrukcji. W drugim akcie było to mniej bolesne, ponieważ pięknie ubrany zespół chóru zasłaniał prawie cały stelaż. Na środku sceny królowała piękna czerwona kanapa, a w trzecim „więziennym” akcie metalowe schody pasowały do akcji.
W pierwszym akcie mamy pomieszanie strojów współczesnych z klasycznymi. Reżyser chciał wywołać dysonans. Zapewne po to, aby pokazać dystans do opowiadanej historii. Ta operetka nadaje się do gry z konwencją. Dużo jest w spektaklu pomysłów, które ożywiają publiczność. Podczas uwertury widzieliśmy zabawny filmik nakręcony w okolicach lubelskiego zamku z udziałem doktora Falke w stroju nietoperza oraz ubranych współcześnie ludzi, kpiących z niego i robiących zdjęcia telefonami komórkowymi. Podczas śpiewania utworu „Mów mi ty, przyjacielu” artyści na scenie wyciągają telefony i robią sobie „selfie”, po czym zapalają latarki i migają do rytmu wyznaczanego przez partyturę i dyrygenta. W scenie balu na hasło „czardasz” muzyk zaczyna grać fragment słynnego „Czardasza” Montiego, ale po chwili zawstydzony przerywa, ponieważ ma być przecież – zgodnie z partyturą – zaśpiewany „Czardasz Rozalindy”. W pierwszym akcie Alfred ściąga spodnie, ubiera szlafrok, wyrzuca majtki, po czym w obecności Rozalindy i dyrektora więzienia zachowuje się jak ekshibicjonista, odsłaniając poły szlafroka. Ale są też poważne chwile. Na długo zapadło mi w pamięć zdanie księcia Orłowskiego: „W moim domu – w przeciwieństwie do mojego księstwa – panuje zupełna wolność i swoboda”.
Po premierowej obsadzie spodziewałem się, że lubelska „Zemsta nietoperza” będzie ciekawym artystycznym przeżyciem i rzeczywiście została muzycznie poprowadzona przez Rubena Silvę w sposób mistrzowski. Zachwyciła mnie Edyta Piasecka, dysponująca dramatycznym sopranem koloraturowym niezwykłej urody. Mogłem podziwiać nie tylko jej wyjątkowy głos, ale także talent aktorski i dystans do odgrywanej roli hrabiny Rozalindy, zdradzającej męża, również marzącego o zdradzie. Gwiazdą II aktu stał się Jan Jakub Monowid – wybitny kontratenor o międzynarodowej renomie, który wcielił się w Księcia Orłowskiego z niezwykłym wdziękiem i talentem aktorskim. Jego głos brzmiał jak brylant, a znakomicie dopasowany do konwencji pastiszu styl gry aktorskiej wzbudzał radość i entuzjazm. Dyrygował śmiechem całego dworu na scenie, który następnie przenosił się na widownię. Podobała się pełna wdzięku Paulina Janczaruk w subretkowej partii Adeli. Precyzyjnie odśpiewała wszystkie koloratury i zaprezentowała aktorski temperament.
Mile zaskoczyła mnie obecność w spektaklu Patryka Pawlaka, dla którego rola doktora Falke była debiutem operetkowym. Ten dobry aktor o dużych możliwościach wokalnych, sprawdził się znakomicie. Zachwyt wzbudził także Łukasz Ratajczak w zabawnej roli kochanka Rozalindy – Alfreda, dla którego dbanie o głos, dobra kolacja i wino są ważniejsze od damsko-męskich figli. Kilkanaście lat wcześniej podziwiałem w tej partii jego ojca Janusza Ratajczaka na gliwickiej i bydgoskiej scenie. Tomasz Rak jako zdradzony mąż zaprezentował wachlarz swoich wokalnych i aktorskich możliwości, zwłaszcza w więziennej scenie, podczas której przebrał się za notariusza: wtedy wreszcie pokazał pełny temperament. W trzecim akcie czeka się na „show” strażnika więzienia – i nikt chyba nie poczuł się zawiedziony. Mistrzowska rola aktorska pijanego Froscha w wykonaniu Zbigniewa Maciasa wywoływała salwy śmiechu na widowni. Dzielnie towarzyszył mu Paweł Wrona w roli dyrektora Franka. Pocieszny był też Jarosław Cisowski jako jąkający się mecenas Blind, któremu nigdy nie dają skończyć. Warto również zwrócić uwagę na dobre przygotowanie chóru przez Grzegorza Peckę – zespół brzmiał pięknie i śpiewał równo z ręką dyrygenta. Dopasowana do akcji reżyseria świateł Marcina Nogasa zmieniała się dynamicznie, zwłaszcza w „balowym” drugim akcie.
Ciężkim przeżyciem dla mnie jako miłośnika muzyki operowej i operetkowej było użycie na niewielkiej scenie Teatru Muzycznego w Lublinie mikroportów dla śpiewaków. To, co jest dopuszczalne i naturalne w przestrzeniach sal widowiskowo-sportowych czy w plenerze, razi w klasycznym teatrze muzycznym. Znając potencjał głosów takich osób jak Edyta Piasecka czy Tomasz Rak, występujących na potężnej scenie Opery Narodowej i słyszalnych bez problemu, pojawia się pytanie o powód takiej decyzji. Reżyser chciał, aby w II akcie grał na scenie kwartet smyczkowy. Było to samo w sobie dobrym i miłym pomysłem (słyszeliśmy między innymi muzykę Astora Piazzolli), ale przeszkadzało w odbiorze dialogów. Poza tym prawdopodobnie głos solistów poruszających się na szczycie konstrukcji mógł „uciekać” w kulisy.
Multimedia przygotował Franciszek Barciś, syn reżysera. Na ekranie w pierwszym akcie widzimy salę kominkową, w drugim – wspaniałą salę balową, a w trzecim – króluje portret Artura Barcisia, który w pewnym momencie ożywa, wzbudzając entuzjazm na widowni. Aby podkreślić dystans do opowiadanej historii pojawiają się też od czasu do czasu napisy jak z filmów w starym kinie. Są to komentarze do przedstawianej akcji, na przykład: „Chodziło o to, że prawnik chciał pomóc, a tylko zaszkodził”, „Ach, jakże oni pięknie kłamią”.
Reasumując, z pewnością udało się stworzyć w Teatrze Muzycznym w Lublinie premierę operetki na ogólnopolskim poziomie od strony muzycznej. Pełna dobrych pomysłów reżyseria Artura Barcisia i rzetelna praca aktorska sprawiły, że ogląda się to przedstawienie jak dobrą komedię. Warto także pochwalić ciekawie opracowany przez Nadię Gruszkę i elegancko wydany program do premiery. Jestem przekonany, że lubelska „Zemsta nietoperza” będzie często i długo grana przy pełnej widowni.