„Niebieska” inscenizacja Yuvala Sharona w 2018 roku zastąpiła graną w Bayreuth w latach 2010-15 produkcję Hansa Neuenfelsa, która na zawsze zapisała się w historii charakterystycznym projektem kostiumu białego szczura z czerwonymi oczami, przeznaczonego dla zespołu chóru, lud Brabancji został bowiem przedstawiony przez reżysera jako społeczeństwo poddane eksperymentowi. Wraz z ostatnimi spektaklami w 2015 roku zapowiedziano przygotowania do premiery nowej produkcji, z których po roku wycofał się łotewski reżyser Alvis Hermanis. Realizację spektaklu przejął wówczas Yuval Sharon, który musiał dopasować swoje pomysły do scenografii i kostiumów, wcześniej już zamówionych u małżeństwa artystów: Rosy Loy i Neo Raucha.
Nowemu „Lohengrinowi” nadali oni oniryczną oprawę plastyczną. Niesamowicie wyglądają horyzonty z pejzażami namalowane w rozmaitych odcieniach, od ciepłego niebieskiego po chłód granatu, a ich urodę podkreśla znakomita reżyseria świateł Reinharda Trauba. Wyjątkowo efektownie pomyślane zostały pierwsze sceny II aktu – wizualizacje letniej łąki wyświetlane na półprzezroczystej przesłonie z siateczki wraz z odpowiednim oświetleniem, dającym efekt mgły, i przesuwanymi elementami scenografii tworzą zniewalający efekt, możliwy do docenienia jedynie oglądając spektakl na żywo. Utrzymane w odcieniach niebieskiego kostiumy nawiązują do stylistyk różnych epok: lud ubrany został w kostiumy określające ich podziały feudalne (szlachta i chłopi), a kontrastujący z nimi jasny, techniczny mundurek przeznaczony został dla postaci tytułowej.

Lohengrin nie przybywa łodzią zaprzęgniętą w pięknego łabędzia, a przylatuje dronem i ląduje na dachu stacji transformatorowej starego typu, stylizowanej na początek rozwoju elektryfikacji, która jest głównym elementem scenografii każdego z aktów. Tytułowego bohatera wyróżnia także brak skrzydełek, które charakteryzują mieszkańców Brabancji, przypominających niebieskie owady: muchy, chrząszcze czy mrówki. Wtargnięciu obcego przybysza w ich mroczne, zacofane królestwo towarzyszy pojawienie się elektryczności – siły natury poddawanej dotąd jedynie domniemaniom i spekulacjom, nieznanej, a zarazem pociągającej. Atrakcyjnie wypada scena pojedynku Lohengrina z Telramundem, bohaterowie podczas walki niczym owady w locie unoszą się kilka metrów nad sceną.
Sharon pogłębił portrety postaci kobiecych, które stały się głównymi bohaterkami inscenizacji. Elza nie potrafi obdarzyć uczuciem mężczyzny, o którym nic nie wie, a żądanie Lohengrina jest dla niej tak samo niezrozumiałe i irracjonalne, co jego zachowanie podczas nocy poślubnej. Fatalne pytanie pada z jej ust, gdy lęk okazuje się zbyt silny, dziewczyna bowiem nie chce już żyć marzeniami i niedopowiedzeniami, więc w finale odchodzi, by rozpocząć nowe życie.

Wprowadzone przez reżysera modyfikacje względem premiery dotyczą ustawienia postaci Ortrudy, która stała się postacią jeszcze bardziej demoniczną. Od początku nie odstępuje ona swojego małżonka nawet na krok, pilnuje go nerwowo ściskając dużą torebkę na ramię, a gdy Telramund przegrywa w pojedynku, karze go dodatkowymi kopniakami. W finale podczas pożegnania Elzy z Lohengrinem przybiega złowieszczo grożąc pochodnią, którą podpala związanego króla Henryka.
Podobnie jak przed premierą, tak i w tym roku nie zabrakło zawirowań wokół wykonawcy partii tytułowej. Siedem lat temu Roberta Alagnę, który wycofał się z udziału w spektaklach, zastąpił Piotr Beczała. Powrót polskiego tenora na Zielone Wzgórze zapowiadany był jako jedna z atrakcji obsadowych tegorocznego festiwalu. Artysta zaśpiewał trzy spośród czterech zaplanowanych spektakli, a występ w ostatnim, na który się wybrałem, odwołał z powodu choroby. Przedstawienie uratował Klaus Florian Vogt, rokrocznie występujący na festiwalu, w tym roku w partii Zygfryda w „Zygfrydzie” i „Zmierzchu bogów”.

Surowy, jaskrawy w barwie tenor Vogta dobrze koresponduje z osobowością Lohengrina – tajemniczego przybysza pełnego sprzeczności. Od pierwszych fraz pianissimo ulubieniec stałej publiczności Festspielhausu udowodnił znakomitą znajomość specyfiki tej sceny, następnie tylko pogłębiając swą interpretację, choć momentami można byłoby oczekiwać od niego nieco więcej subtelności, a także ostrożności w emocjonalnym realizowaniu partii wokalnej.
Do tegorocznych festiwalowych debiutantów należą obie odtwórczynie żeńskich postaci w „Lohengrinie”. Tego wieczoru równych sobie nie miała Elza van der Heever, obsadzona w roli swojej imienniczki. Artystka niegdyś specjalizująca się w partiach Mozartowskich i belcantowych, dziś zachwyca interpretacjami ról z repertuaru niemieckiego: świetną dykcją, a także odpowiednim dopasowaniem dynamiki i, co więcej, barwy głosu do nastroju danej sceny. Doskonały technicznie, srebrzysty sopran znakomicie wpasował się w wymagania tej partii, umiejętnie łącząc liryzm frazy z dramatyczną siłą wokalnego przekazu.

Pod wieloma względami ustępowała jej Miina-Liisa Värelä. Umiejętności dobrego współprowadzenia muzycznej narracji w ansamblach i scenach zbiorowych, a także stworzenie ciekawej aktorsko, niejednoznacznej postaci Ortrudy, nie zrekompensowały licznych niedokładności w realizowaniu partii i brzydkiej wibracji, a zwłaszcza krzykliwej góry. W podobnie tubalny, stereotypowo wagnerowski sposób śpiewał Olafur Sigurdarson, szeroko prowadzący swój stosunkowo jasny baryton, który tracił gęstość na krańcach skali. Hrabia Telramund, z natury przebiegły i złowieszczy, w jego ujęciu wypadł więc dość blado.

Dobrze w scenach zbiorowych sprawdziły się głosy Miki Karesa (król Henryk Ptasznik) i Michaela Kupfer-Radecky’ego (Herold królewski). Warto zaznaczyć znakomite brzmienie festiwalowego chóru, odpowiednio ustawionego przez reżysera, który tego wieczoru czarował mnogością niuansów interpretacyjnych (przygotowanie chóru: Thomas Eitler-de Lint). Obecny na Zielonym Wzgórzu od 2000 roku Christian Thielemann zadbał o potoczystość narracji, a brzmienie orkiestry skrzyło się bogactwem kolorów, co entuzjastycznie wiwatująca publiczność nagrodziła największą owacją.
Obejrzałem czwarty, ostatni z zaplanowanych spektakli 9 sierpnia 2025 roku.