Rozpoczynająca wieczór Uwertura do „Wolnego strzelca” Webera dowiodła już szczególnego talentu dyrygenta, będącego jak widać spadkobiercą bogatej tradycji dyrygenckiej niemiecko-austro-węgierskiej. Utwór, zgodnie z dawną estetyką, pod batutą Rajny miał odpowiedni ciężar gatunkowy, silnie wzmocniony kontrabasami, brzmienie było ciemne, faktura gęsta, rola kotłów okazała się znaczna. Ale już allegro okazało się bardzo zwiewne i ekspresyjne, w estetyce Sturm und Drang, dalekie jednak od dzisiejszych zdobyczy HIP, przenoszonych na grunt współczesnych orkiestr. Dyrygent podkreślał rolę śpiewności drugiego tematu tego modelowego allegra sonatowego, po burzliwym przetworzeniu prowadząc do ściśle ekstatycznej, energetycznej, ale bardzo zdyscyplinowanej, znowu w stylu wielkich kapelmistrzów XX wieku, kulminacji.
Potem zabrzmiał już utwór, zgodnie z tytułem wieczoru, koncertujący. Symfonia koncertująca Es-dur KV 364 na skrzypce, altówkę i orkiestrę, eksponuje rzadką w czasach Mozarta rolę altówki, czyniąc z niej instrument równorzędny skrzypcom. To muzyka szczególnej piękności i świetnych przetworzeń, wspaniale zespolona z orkiestrą. Soliści – koncertmistrz Wiedeńskich Filharmoników i były lider West-Eastern Divan Orchestra Daniela Barenboima, izraelski skrzypek Yamen Saadi oraz pochodzący z tego kraju starszy altowiolista – Avri Levitan – spotkali się obaj artystycznie jako członkowie berlińskiego zespołu Musethica. Chociaż obaj grali dość elegancko, w uszy rzucała się różnica ich koncepcji – skrzypek dysponował dźwiękiem nieco rachitycznym, frazami lapidarnymi i krótkimi, altowiolista był melancholijnym romantykiem, ale znowu jedność jego frazy i czystość wydobywanego dźwięku nie raz zawodziły. Gdyby nie akompaniament Martina Rajny, dysponującego świetną dramaturgią, humorem w dialogach instrumentalnych, i śpiewną, być może trochę zbyt romantyczną frazą, wykonanie Mozarta nie zostawiłoby takiego śladu w naszych uszach.

Koniec wieczoru podkreślał arcyideę koncertowania – było to wykonanie Koncertu na orkiestrę Bartóka. Nie sposób przypominać, jak genialny jest to utwór – ile w tym powiązaniu węgierskości, awangardowych idiomów kompozytora i retrowersyjnych nawiązań do romantyzmu potrzeby syntezy, wirtuozerii, dramatu, zadumania nad utraconą więzią ze swoim narodem i żywiołowego wyzwolenia. Genialna, choć nieskomplikowana jak to było wcześniej u kompozytora harmonia i mistrzowska instrumentacja, uruchamiająca solistycznie każdy z instrumentów i sekcji orkiestry (choć to nie Bartók jest twórcą pojęcia „koncert na orkiestrę”), to wszystko rezonuje w słuchaczach. Węgrzy traktują Koncert na orkiestrę Bartóka niemal jak my „Pana Tadeusza” Mickiewicza. Martin Rajna, podchodząc z zimnem do pianissim początkowych smyczków, co i rusz wyciągał pikantne połączenia harmoniczne i polifoniczne nawarstwienia.

Pod względem oddania szczegółów i nadania mocy znakomitym solistom Sinfonii Varsovii jego interpretacja była niezrównana. Trochę szkoda tylko, że w trzeciej części – muzyce tyleż onirycznej, typowej zresztą dla całej twórczości kompozytora, co mahlerowsko tragicznej, owe gesty neoromantyczne były przesadnie ekspresyjne i nieco powierzchowne. Lepiej dyrygent, a z nim orkiestra, która może mogła mieć trochę więcej prób, czuli się w fugatowanych odcinkach, parodiującym temat przetworzenia z I części „Leningradzkiej” Szostakowicza „Przerwanym intermezzu”, czy wreszcie w brawurowym, naprawdę ludowym, choć zarazem „uczonym” (znakomita fuga) finale, pełnym kolistej figury w smyczkach i prawdziwej żywiołowości. Orkiestra wspaniale zagrała to perpetuum mobile, a my wracaliśmy do domu w pełni szczęścia.