Tomasz Pasternak: Czy bardzo straszny był dla Pana ten dwór?
Nicolas Krauze: Słowo „straszny” ma dwa znaczenia: okropny, albo taki, który wzbudza strach, grozę. W przypadku tytułu opery, mamy do czynienia z tym drugim. Więc jeśli pyta się Pan, czy się go bałem, to raczej nie.
A debiutu 11 listopada, w Święto Niepodległości?
Symbolika była oczywista. W dniu tak ważnym dla Polaków dyrygowałem jednym z najbardziej uznanych dzieł z polskiego repertuaru operowego, które zostało napisane z silną konotacją narodową i patriotyczną. Do tego dobrze znanego nie tylko przez artystów, ale i przez publiczność. Jak złożymy te wszystkie czynniki razem, to tak, czułem na sobie niezłą presję. Choć na samym początku pracy nad „Strasznym dworem” podszedłem do niego w sposób czysto muzyczny i jego aspekt historyczny wypłynął później. Dopiero na pierwszej próbie z solistami w Operze Bałtyckiej zrozumiałem, że wielu z nich śpiewa w tej operze od dawna i że mają swoje utarte ścieżki, z których woleliby nie zbaczać.
Jak wyglądała Pana praca nad warstwą muzyczną?
Najpierw dostałem ogromną 6 – kilogramową paczkę z Opery Bałtyckiej, w której była 700 – stronicowa partytura. Póki nie skończę pracy nad nutami, nie słucham żadnych innych wykonań dzieła. Mam przygotowane kolorowe ołówki i linijkę. Strona po stronie badam partyturę, jej strukturę muzyczną, prowadzenie głosów. Zaznaczam na niej ważne punkty, wejścia chóru, solistów. Pomaga mi to lepiej ją poznać, zrozumieć i oczywiście zapamiętać. Po spędzeniu wielu godzin z kompozycją Moniuszki odniosłem wrażenie, że „Straszny dwór” jest dziełem z gęstą orkiestracją i dużą liczbą pułapek technicznych.
Słyszał Pan frazy Moniuszki patrząc na nuty?
Jeśli ktoś powie, że jest w stanie usłyszeć całą orkiestrę śledząc wzrokiem partyturę, to mija się z prawdą. Podam prosty przykład. Kiedy patrzymy na piękny pejzaż, na przykład z drzewami, i zamkniemy oczy chcąc go odtworzyć, przypomnimy sobie tylko jego fragmenty. Po ponownym otworzeniu oczu zdamy sobie sprawę z milionów detali, z jakich pejzaż się składa. Tak samo jest z partyturą. Mogę usłyszeć melodie, poszczególne sekcje instrumentów czy głosy. Tak też było z operą Moniuszki.
Czy sugerował się Pan interpretacją innych dyrygentów?
Dopiero po skończonej analizie struktury muzycznej, kiedy już wyrobiłem sobie własne zdanie, zacząłem szukać nagrania, które byłoby bliskie mojemu odczytaniu dzieła. Nie chciałem słuchać wielu, bo takie działanie może skończyć się chaosem poznawczym, lecz wybrać jedno i mu się przyjrzeć. Wolałem, aby nagranie wzbogaciło moją linię interpretacji utworu.
I było to?
Wybrałem na Spotify nagranie pod dyrekcją Jacka Kaspszyka z orkiestrą i solistami Teatru Wielkiego – Opery Narodowej z 2003 roku. Charakter, tempa i brzmienie orkiestry odpowiadało temu, co wyobraziłem sobie analizując partyturę.
W marcu 2022 roku dyrygował Pan Orkiestrą Opery Bałtyckiej przy spektaklu „Thais” Masseneta, kompozytora francuskiego, którego Pan świetnie znał. Czy tym razem muzycy byli zaskoczeni Pana podejściem do Moniuszki?
Obie produkcje były wznowieniami, więc wszedłem w gotowe spektakle, do których liczba prób była limitowana. Możliwość zmian była więc niewielka. Ponieważ sam „Straszny dwór” trwa dokładnie tyle, ile próba, czasu mieliśmy niewiele. Na pierwszej próbie powtórzyliśmy tylko kilka trudnych pasaży. Nie było miejsca na uwagi, czy to ze strony orkiestry, czy też z mojej. Okazało się natomiast, że tempa, które przewidziałem dla chóru były nieco szybsze niż te, do których artyści byli przyzwyczajeni. Chciałem, aby partie chóru miały swoją dynamikę, lekkość i dumę. Muzyka Moniuszki aż się prosi, żeby jej pomóc, a bardziej odważne, szybsze fragmenty mogą ją uczynić ciekawszą dla widza. Nie sugerowałem się Maestro Kaspszykiem, który naprawdę gna w partiach chóralnych i sam zaproponowałem nieco spokojniejszą dynamikę.
A jak Pan podszedł do słynnego Mazura?
Również dynamicznie. Niestety choreografia była tak ustawiona, że trudno było tancerzom zaadaptować ją do szybszych temp.
Mówi się, że dyrygować Moniuszką w Polsce to chyba jeszcze gorzej jak Wagnerem w Niemczech.
Nie dyrygowałem Wagnerem w Niemczech, ale nie zdawałem sobie sprawy, że „Straszny dwór” ma aż tak silne miejsce w pejzażu operowym w Polsce. I choć mówię po polsku, mój dziadek pochodził z Radomia, czułem, że jednak stąpam po grząskim gruncie. Teraz moglibyśmy zacząć zastanawiać się czy trzeba być Włochem, aby dyrygować Verdim czy Puccinim. Żyjemy jednak w kulturze europejskiej i nie wydaje mi się, że 1500 kilometrów odległości może zmienić diametralnie spojrzenie na muzykę i jej interpretację.
Za moment będzie Pan dyrygował ostatnim, piątym spektaklem „Strasznego dworu”.
Każdy spektakl jest tak samo ważny i wymaga ode mnie ekstremalnego skupienia. Nie ma znaczenia czy to pierwszy, czy ostatni. Staram nie dać złapać w pułapkę rutyny. Może „Straszny dwór” nie jest już taki straszny, ale na pewno pozostaje bardzo wymagający.
Dyrygował Pan wielokrotnie w Polsce orkiestrami symfonicznymi, a teraz do listy dołączyła Orkiestra Opery Bałtyckiej.
Ze względu na więzi historyczne i rodzinne, ale także z czysto artystycznego punktu widzenia, bardzo się cieszę, że jestem bliżej polskiego krajobrazu lirycznego i symfonicznego. Jeśli mogę, a Pan to opublikuje, chciałbym przy okazji tego wywiadu podziękować dyrektorowi Opery Bałtyckiej Romualdowi Wiczy-Pokojskiemu za to zaproszenie i zaufanie do mnie.
Oczywiście, że opublikuję! Serdecznie dziękuję za rozmowę.