„Nabucco” to trzecia opera napisana przez Giuseppe Verdiego, ale pierwsza, która okazała się jego wielkim sukcesem. To powodzenie trwa do dziś i jest to jedno z najczęściej wystawianych dzieł Mistrza z Buseto. Co ciekawe, jest to opera przede wszystkim o żądzy władzy, wątek miłosny jest zarysowany pobocznie. Poprzez opowieść zniewolonego narodu Judejczyków kompozytor ukazał historię, która może zdarzyć się zawsze i wszędzie, wojny rozgrywają się także teraz.
Tym tropem poszedł reżyser Tomasz Janczak, dla którego jest to już trzecia realizacja „Nabucca”. We wrocławskim spektaklu, podejście inscenizacyjne jest dość tradycyjne. Nie jest to jednak kolejna, piękna, ale nic nie wnosząca produkcja. Dosłownie poraża finałowa scena tego przedstawienia, która jest jakoby zapowiedzią tego, co może się w przyszłości wydarzyć i co się niestety dzieje. Na projekcjach wyświetlono bowiem obrazy wojny z różnych czasów, a także portrety dyktatorów, obok Hitlera i Stalina nagle pojawiła się podobizna Putina. To bardzo odważny zabieg i ważny głos w sprawie inwazji na Ukrainę, po raz pierwszy chyba podejmujący ten bolesny temat w polskim teatrze operowym. Ale to także tłumaczy, dlaczego autor inscenizacji przyjął tak klasyczny klucz. Wojna jest uniwersalna, „Nabucco” to także opowieść o bogach i zabijaniu kultury ciemiężonego narodu, tu poprzez religię.
Piękna, przytłaczająca monumentalnością scenografia Mariusza Napierały dobrze ilustruje dramat Żydów. Pełne przepychu są kostiumy Małgorzaty Słoniowskiej, ciekawą reżyserię światła zaproponował Marcin Nogas. Ono też jest duszne, tak jakby dla Izraelitów przestało świecić słońce. Bardzo podobało mi się rozwiązanie słynnego kwartetu z II aktu, tu promień pada kolejno na dołączających się do śpiewu solistów.
Od strony muzycznej spektakl był znakomity. Wspaniale zaśpiewała morderczą partię Abigaille Karina Skrzeszewska, nie bojąc się używać mięsistych dźwięków piersiowych, doskonale brzmiąc w górach i skutecznie przebijając się głosem w scenach zbiorowych. Ta rola uchodzi za jedną z tzw. partii przeklętych, mogącą, jeśli niewłaściwie się ją zaśpiewa zniszczyć głos. Skrzeszewska wykonała ją bardzo swobodnie, operując także różnymi odcieniami interpretacji, jak inna jest Abigaille w dramatycznym wejściu I aktu, jak różni się jej finałowa aria śmierci, którą artystka wykonała miękko i wzruszająco. Demonicznym Nabucciem był Mikołaj Zalasiński, który z tą partią mierzy się regularnie. Artysta nie boi się używać ostrych środków aktorskiego wyrazu i tworzy pełnokrwistą Verdiowską kreację.
Bas Grzegorza Szostaka w partii Zachariasza rozwijał się w miarę trwania spektaklu, choć na początku wydawał się lekko niedysponowany. To bohaterska postać, ale w wielu miejscach pełna liryzmu, co artysta potrafił wyrazić wokalnie i aktorsko. Słabiej muzycznie zarysowane są partie Izmaela (bardzo dobra forma Tomasza Kuka) oraz Feneny (pełna wokalnego dramatyzmu Jadwiga Postrożna).
Ale jednym z najważniejszych bohaterów jest także chór, prawie cały czas obecny na scenie. Nigdy później w swojej operowej twórczości Verdi nie rozwinie tak kompleksowo jego roli. I świetnie zabrzmiał Chór Opery Wrocławskiej przygotowany przez Annę Grabowską-Borys, za przygotowanie chóru dziecięcego odpowiedzialna była Liliana Jędrzejczak. Artyści śpiewali wyraziście i mocno, a gdy trzeba potrafili też wzmocnić dynamikę występu pięknym frazowaniem piana.
Bardzo dobrze grała orkiestra pod dyrekcją Giorgio Crociego, który od 2023 roku jest pierwszym dyrygentem gościnnym Opery Wrocławskiej. To pierwsza premiera operowa przygotowana i zadyrygowana przez Maestra, który wcześniej poprowadził słynną, sfilmowaną „Toskę” z udziałem Aleksandry Kurzak i Roberto Alagni, partię barona Scarpii kreował w tym przedstawieniu właśnie Mikołaj Zalasiński. Croci to artysta doskonale czujący operę, muzycy orkiestry pod jego batutą dosłownie śpiewali, było to wykonanie pełne dynamiki i mocy.