Boski pierwiastek, jaki wnosiła, gdziekolwiek się nie pojawiła, przeminął wraz z nią. Zakończyła się epoka nadludzkich bytów stąpających po operowych scenach i czarujących rzeczywistość śpiewem i aparycją. Dziś śpiewacy są częścią grona zwykłych śmiertelników. Nie dotyczy to jednak Marii Callas.
Urodziła się 2 grudnia 1923 roku jako Sophie Cecelia Kalos. Ale świat zapamiętał ją pod innymi przydomkami. La Divina, Primadonna Assoluta – boska Callas.
Sprawił to nie tylko jej głos, najlepiej sprawdzający się w partiach dramatycznych. Lecz także jej elektryzująca, sceniczna charyzma oraz niezwykła uroda, wprost stworzona do wcielania się w bohaterki z historycznych epok. Niezapomniane kreacje stworzyła jako tytułowe „Tosca”, „Medea”, „Aida”, „Traviata”, „Gioconda” i „Norma”. Wzruszała jako Maddalena w „Andrea Chenier”, Łucja w „Łucji z Lammermoor”, Leonora w „Trubadurze”. A to tylko niektóre z jej scenicznych wcieleń. Każde było interpretacyjnym mistrzostwem, dzięki którym na zawsze zapisała się na kartach historii muzyki. Istnieją nagrania studyjne partii operowych, których nigdy nie zaprezentowała na deskach żadnego z teatrów: Mimi w „Cyganerii”, także tytułowa „Carmen”.
Do dziś nazywa się ją śpiewającą aktorką. Była niczym tragiczne heroiny, w które przeobrażała się każdym gestem, spojrzeniem i każdą myślą. Publiczność oddawała jej niemal boską cześć. Zasypywała kwiatami, komplementami, luksusowymi podarunkami. Wielbiono ją mimo jej trudnego charakteru, chorobliwego wręcz perfekcjonizmu i kaprysów divy. Muzyka i scena były sensem jej życia. Lecz nie zapełniły pustki w jej sercu spragnionym wzajemnej miłości. Miała świat u swych stóp. Miała wszystko, oprócz tego, czego pragnęła najbardziej – bycia kochaną.