Wybrałem się niedawno do poznańskiej Opery dwukrotnie dzień po dniu na „Otella” Verdiego – jednej z moich ukochanych oper – aby porównać wykonania dwóch obsad wokalnych. Po raz pierwszy byłem w tym teatrze prawie dokładnie 70 lat temu, 9 grudnia 1955 roku na moje 8-me urodziny, na „Strasznym dworze” i wtedy zakochałem się w operze jak zaczarowany. „Otella” oglądałem po raz pierwszy parę lat później i do dziś pamiętam potężny jak dzwon głos dramatycznego tenora Wacława Domienieckiego oraz urzekający, ciemny, niepowtarzalnie zmysłowy sopran Antoniny Kaweckiej. Jej „Wierzbo!..Wierzbo!..” ciągle mam w uszach (śpiewano wtedy jeszcze wszystko po polsku, co zresztą dziś uznałbym za wadę).
Najnowsza inscenizacja Davida Pountneya, którą recenzowałem po premierze w ubiegłym sezonie, jest słusznie podziwiana, bo transparentna, stalowo logiczna i spójna. Mam tylko drobne zastrzeżenie odnośnie ukazania Desdemony jako żołnierki. „La mia dolce Desdemona” – jak o niej na początku śpiewa Otello – nie bardzo kojarzy się z wojskiem.

Chodzi o śpiew. Bo on jest dla mnie w operze najważniejszy. Potem dyrygent i orkiestra. Reszta ma znaczenie w istocie drugorzędne. Chodzi o śpiew. Bo on jest dla mnie w operze najważniejszy. Potem dyrygent i orkiestra. Chociaż inscenizacja – szczególnie dzisiaj, gdy panuje „teatr reżyserski” – też jest niezwykle ważna, a bywa odkrywcza.
Najbardziej ciekawiła mnie Gabriela Legun jako Desdemona. Zachwyciłem się nią na ubiegłorocznym Konkursie im. Adama Didura w Operze Śląskiej, na którym od I etapu typowałem ją na laureatkę I nagrody i nie pomyliłem się. Ma wyjątkowy głos o wielkiej urodzie: brzmi jak złoto otulone aksamitem. Zaczynała jako sopran liryczno-koloraturowy (pamiętam doskonale jej brawurową kreację w tytułowej partii opery „Lucia di Lammermoor” Donizettiego w Operze Śląskiej parę lat temu kiedy jeszcze nazywała się Gołaszewska), ale teraz jej głos wzmocnił się, dojrzał i brzmi jak pełny sopran lirico spinto. Nic dziwnego, że na Konkursie, po zmianie nazwiska, nie rozpoznałem jej i dopiero potem dowiedziałem się, że to ta sama osoba.

Jej Desdemona była olśniewająca. Bardzo młoda artystka ukazała już mistrzostwo w operowaniu głosem. Cyzelowała frazy jak Freni albo Caballé, niezawodna i pewna na każdym poziomie dynamicznym. Jak świetny malarz operowała odcieniami barwy dla wyrażenia wszelkich emocji. Jej kreacja wokalna była dziełem sztuki o wybitnie osobistym, niepowtarzalnym charakterze. Zaliczam ją do najlepszych jakie słyszałem zarówno w nagraniach płytowych (mam wszystkie) jak na żywo w teatrze lub na koncercie.

Następnego dnia Desdemoną była Magdalena Nowacka. Jej wyjątkowo pięknym sopranem w typie Renaty Tebaldi zachwyciłem się już gdy debiutowała na scenie jakieś ćwierć wieku temu. W 2006 lub 2007 roku zaprosiłem ją do mojego programu telewizyjnego „Wokół wielkiej sceny”. Trzeba było nagrać arię z pianistą. Wybrała piekielnie trudną, dramatyczną arię Maddaleny „La mamma morta” z opery „Andrea Chenier” Giordana. Byłem z jednej strony zachwycony, bo nikt inny jeszcze w moim programie jej nie śpiewał (od 1988 roku), ale miałem wątpliwości, czy młodziutka debiutantka mimo dużego wolumenu głosu podoła wyzwaniu. Na sesji z młodym pianistą z Warszawy nie była w stanie –zapewne speszona mikrofonem i poczuciem odpowiedzialności – zaśpiewać całej arii od początku do końca. Nagrywaliśmy fraza po frazie. Pianista mówił, że mógłby jej pomóc, ale nie chciała go słuchać, więc zmęczony machnął ręką. Ostatecznie genialna reżyser i realizator dźwięku, Hanna Konopińska, oświadczyła, że z fragmentów zmontuje całość i wykonała świetną pracę. Efekt oceniłem jako poprawny, chociaż bez duszy. Ale Magda po wysłuchaniu zatelefonowała do mnie z płaczem. – Nie mogę tego zaakceptować, bo to kompromitujące – powiedziała. Nagrajmy to jeszcze raz. – Ale to niemożliwe – odpowiedziałem. – Za tydzień mamy emisję, a poza tym to niebotyczne koszta: ponowne wynajęcie sali z fortepianem, pianista, stroiciel instrumentu, cała ekipa nagrywająca…

Ale byłem tak zakochany w jej głosie, że pieniądze się znalazły. Postawiłem tylko dwa warunki. Po pierwsze przynajmniej raz nagra arię w całości, potem ewentualnie naniesiemy poprawki. Po drugie pianistą będzie nie młodzieniec z Warszawy bez autorytetu lecz profesor z Poznania, wspaniały artysta Andrzej Tatarski. Magda przyszła do studia, porozmawiała z pełnym spokoju i niezrównanej wiedzy o pracy ze śpiewakami mistrzem klawiatury, stanęła i zaśpiewała jak anioł. Niczego nie trzeba było powtarzać ani uzupełniać.
Nie ukrywam, że bałem się jej Desdemony. Ale to był wielki wieczór Magdaleny Nowackiej. Wszystkie frazy były pewne jak wyrzeźbione ze szlachetnego dębu albo klonu, ciepłe, pełne emocji. Może wiedziała, że jestem na widowni i to opiszę (podobno artyści takie rzeczy wiedzą zawsze). Mogę do niej odnieść podobne pochwały jak do Gabrieli Legun, tylko… 20 lat później. To utracona światowa kariera. Przez tremę…nie chcę dalej spekulować.

Partnerem Gabrieli Legun jako Otello był Dominik Sutowicz. Zachwycam się barwą jego głosu o dość jasnym metalicznym blasku. Ma wszystkie dźwięki skali do tej najtrudniejszej dramatycznej partii tenorowej w całym repertuarze włoskim. Brakuje tylko czasem płynności frazy, połączenia tych dźwięków spokojnym legatem. Ale to jest do nadrobienia dla młodego tenora. Oby zwrócił się o radę do mistrzów jak (skądinąd liryczni) Ochman lub Karczykowski.

Następnego dnia Hovhannes Ayvazyan pokazał światową klasę. Oczywiście ma też wszystkie dźwięki tenorowej skali. Głos raczej ciemny, w typie Jonasa Kaufmanna, ale lśniący światłem jak u tamtego, prowadzony mistrzowsko, elastyczny do granic wytrzymałości strun głosowych, nigdy nie forsowany. Jego ekspresja wokalna i jej odpowiednik w grze aktorskiej były zniewalające. To skończona kreacja godna porównania z najlepszymi tenorami z nagrań płytowych.

Co do Jagona – też partii wyjątkowej, wymagającej iście wężowej giętkości głosu – obaj wykonawcy sprostali zadaniom. Młodszy Stanislaw Kuflyuk ma bogatszy dżwięk barytonowy, świeży i pełen barw. Ale jego śpiew był raczej pozbawiony większych emocji.
Weteran Mikołaj Zalasiński pokazał za to skalę ekspresji na miarę tytana, dysponując głosem mniej atrakcyjnym, ale mistrzowsko prowadzonym. Było tu wszystko: udawana uprzejmość i przyjaźń, fałsz, złość, strach przed gniewem Otella w II akcie, gdy Jago niespodziewanie dla nas wzywa na pomoc Boga, którego istnienie w „Credo” negował, wreszcie triumf na końcu III aktu i stłumiona groza gdy odkryto jego machinacje na końcu opery.
Wszyscy pozostali śpiewacy sprostali zadaniom.

Jacek Kaspszyk poprowadził spektakl jak władca burz od nomen omen wstępnej olśniewającej sceny burzy w I akcie. Wszystko było logiczne, barwne, pełne emocji, doskonale towarzyszące śpiewakom w słynnym Verdiowskim „recitar cantando”. Mieć takiego reżysera światowej klasy, równie światowego dyrygenta oraz dwie pierwszorzędne obsady do „Otella” Verdiego to niesamowity sukces dyrektora teatru operowego, przepraszam: tu ukłon kierunku feministek – dyrektorki. A jest nią od 13 lat Renata Borowska-Juszczyńska. I oby pozostała!!!!!