No puede ser (nie może być)! – pomyślałam sobie na wieść o planowanym w ramach 64. edycji Muzycznego Festiwalu w Łańcucie koncercie legendy światowych scen operowych Plácido Domingo. Słynny hiszpański artysta całe zawodowe życie, a więc życie w ogóle, bo zaczynał występy jako bardzo młody chłopak w teatrze prowadzonym przez rodziców – znakomitych wykonawców zarzueli, spędził podróżując po wszelkich zakątkach Globu. Potrafił tego samego dnia śpiewać w jednym spektaklu, by po krótkim odpoczynku dyrygować drugim.
Przez lata jego nadzwyczajna aktywność i energia zadziwiała widzów. Znane jest motto, któremu pozostaje wierny do dziś: If I rest I rust (jeśli się zatrzymam, to zardzewieję). Obecnie jednak ograniczył działalność do kilkunastu występów rocznie oraz prowadzeniu Operaliów – jednego z najtrudniejszych i najbardziej prestiżowych konkursów wokalnych, który przed laty stworzył. Do Rzeszowa przyjechał pomiędzy koncertami w Szwajcarii.

Publiczność w wypełnionej po brzegi sali Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego przywitała słynnego śpiewaka owacją na stojąco. Wspaniała atmosfera nadzwyczajnej serdeczności, życzliwości i podziwu otuliła ten deszczowy wieczór ciepłem, którego bardzo brakowało tegorocznemu majowi. Pierwszą część wypełniły utwory z repertuaru stricte operowego. Na początek zabrzmiała uwertura z „Mocy przeznaczenia” Giuseppe Verdiego. Zagrana przez Orkiestrę Symfoniczną Filharmonii Podkarpackiej pod batutą rozpoczynającego karierę dyrygenta Gaetano Lo Coco.

Wystarczyło kilka taktów, by dawno nie słyszana przeze mnie Orkiestra, zachwyciła! Muzycy grali uważnie i bezbłędnie czysto, cyzelując każdy dźwięk, operując piękną frazą Verdiowskiego arcydzieła. Ileż tam było lekkości, spójności, mieniących się barw i zmian nastroju! Lo Coco okazał się błyskotliwym, konsekwentnym, bardzo sprawnym w swym rzemiośle dyrygentem. Pomimo młodego wieku (ma dopiero 28 lat) prowadził orkiestrę jak wytrawny i doświadczony maestro. Błyskawicznie reagował, był czujny, energiczny, precyzyjny, dynamiczny a jednocześnie subtelny. Wróżę mu świetną przyszłość nie tylko w teatrach operowych, ale też za pulpitem dyrygenckim sal koncertowych. Artysta ma doskonały kontakt z pozostałymi wykonawcami. Cechuje go rzadko spotykana intuicja, jakby oddychał wraz ze śpiewakiem albo trzymał wspólnie z instrumentalistą smyczek skrzypiec czy wiolonczeli. Ta umiejętność przydała się podczas mini wpadki z tempem jaka przydarzyła się w duecie z „Traviaty”.

Plácido Domingo jest artystą, którego karierę opisano już w każdy możliwy sposób. Sama przeprowadziłam z nim cztery wywiady dla polskich czasopism, napisałam wiele recenzji oraz relacji z koncertów i spektakli. Zawsze gorące dyskusje wywoływały kwestie głosu wielkiego tenora, który swój rzeszowski występ zaczął od barytonowej arii groźnego Gerarda z opery „Andrea Chénier”Umberto Giordano. Tenor czy baryton? Znając odpowiedź i mając wyrobione własne zdanie, zadałam przed laty to pytanie niedościgłemu znawcy opery, wielkiemu prof. Marcelowi Prawemu (niegdyś osobistemu sekretarzowi Jana Kiepury, potem dyrektorowi muzycznych scen Wiednia, autorowi fascynujących operowych opowieści realizowanych m.in. dla ZDF i ORF – postaci nietuzinkowej, wybitnej, osobowości i kreatorowi muzycznego świata). Prawy filuternie uśmiechnął się i z błyskiem w oku powiedział: ani tenor, ani baryton – po prostu Domingo!
Jak zawsze miał rację, bo fenomen Dominga polega nie tyle na śpiewie, ale nade wszystko na niezwykłej interpretacji wykonywanych partii. Jego postacie są żywe, kompletne, głębokie, prawdziwe, pełnowymiarowe. W tym przypadku to nie jedynie opera, to teatr operowy w każdym aspekcie. Z ogromną świadomością gestu, ruchu scenicznego, partnerowaniu pozostałym śpiewakom, wyczuciem kostiumu i rekwizytu. Te cechy dominują też podczas koncertów na estradach. Liczy się całość, bo każda aria, pieśń czy duet stanowi odrębną etiudę, tworzy opowieść, na której opiera się repertuar koncertu. Solistką wieczoru była utalentowana amerykańska sopranistka młodego pokolenia Rachel Willis – Sørensen.

Obdarzona wyjątkowej urody głosem o potężnej skali, co predestynuje ją do wykonywania zaskakująco szerokiego repertuaru od Mozarta po Wagnera, poprzez belcanto, weryzm czy partie Verdiowskie. Rozpiętość możliwości wokalnych, podparta znakomitą techniką śpiewu sprawia, że artystka występuje na największych scenach z Metropolitan Opera w Nowym Jorku na czele. Już pierwszą arią wywołała entuzjazm słuchaczy. „Io son l`umile ancella” z „Adriany Lecouvreur” F. Cilei w pełni ukazała nie tylko potencjał wykonawczy, ale też nadzwyczajną muzykalność. Delikatne piana urzekały swobodą prowadzenia i pięknem dźwięku. Równie znakomicie wybrzmiewała barwa głosu we wszystkich rejestrach, a potężne forte wręcz rozsadzało swą potężną ekspresją salę koncertową.
Rachel Willis – Sørensen jest laureatką Operaliów z 2014 roku, które nie tylko wygrała, ale zdobyła też Nagrodę im. Birgit Nilsson oraz Nagrodę za najlepsze wykonanie zarzueli im. Pepity Embil De Domingo. Nie bez powodu mówi się, że ten konkurs jest trampoliną do kariery. Jego uczestnicy reprezentowani są obecnie przez najważniejsze agencje artystyczne, a teatry zabiegają o ich pozyskanie do wystawianych spektakli. Wystarczy wymienić kilka nazwisk, najjaśniejszych gwiazd opery, którym Operalia zapewniły efektywny i jednocześnie efektowny start: Joyce DiDonato, Sonya Yoncheva, Rosa Feola, Erwin Schrott, Ludovic Tézier, Aida Garifullina, Pretty Yende, Xabier Anduaga, Stefan Pop i wielu, wielu innych. Z Polski w Operaliach zaprezentowali się m.in. Aleksandra Kurzak, Paweł Skałuba, Adam Palka, Arnold Rutkowski, Joanna Zawartko, Piotr Buszewski, Marcelina Román, czy w ubiegłorocznej edycji – Gabriela Legun.

Drugą część koncertu wypełniła muzyka hiszpańska – zarzuela. Rodzaj śpiewogry błędnie u nas nazywanej operetką, choć libretta tych utworów cechuje podobna lekkość i powierzchowność tematów oraz piękna, bardzo melodyjna muzyka. Łatwa w odbiorze, atrakcyjna dla słuchaczy, ale wymagająca od wykonawców nie tylko silnego, doskonale wyszkolonego głosu, lecz także wyczucia hiszpańskich rytmów, ich zadziorności, miejscami płynności ze wszystkimi wpływami arabskimi i nie tylko, które tak mocno słychać np. we flamenco. To był absolutnie mistrzowski popis obojga solistów i … Orkiestry, która zagrała rewelacyjnie! Swingujące, latynoamerykańskie dźwięki „Marii la O” Lecuony, przepiękne intermezza Giméneza, Vivesa czy duet z „El Gato Montés” Penelli porwały publiczność, która długo nie chciała rozstać się z artystami domagając się bisów, które, oczywiście, się pojawiły.

Najpierw wspaniale wykonana aria Rusałki „Mesicku na nebi hlubokem”, potem doskonale znane od czasów słynnego Koncertu Trzech Tenorów „No puede ser” Sorozábala, by na zwieńczenie tego uroczego wieczoru zaprosić słuchaczy do, chwilami wspólnego, odśpiewania „Lippen schweigen” Lehára. Przyznaję, że dawno nie słyszałam tak czysto śpiewającej publiczności – brawa dla nas wszystkich! Ten koncert udowodnił, że parafrazując słowa zarzueli todo puede ser – wszystko może się zdarzyć…