A może sprawił to fakt, że najlepszy obecnie tenor liryczny na świecie Piotr Beczała wspaniale promował to przedstawienie w Wiedniu i Warszawie, występując w partii Jontka? Przyczyn było pewnie wiele. Opera Narodowa koordynowała obchody 200. rocznicy urodzin Stanisława Moniuszki w całej Polsce. Większych i mniejszych wydarzeń było mnóstwo. Wydawałoby się więc, że trzeba odpocząć od Moniuszki, ale ta wiedeńsko-warszawska koprodukcja od początku wzbudzała wielkie zainteresowanie.
Sukces premiery „Halki” w słynnym Theater an der Wien został przypieczętowany bardzo dobrymi recenzjami w prasie austriackiej i owacjami wiedeńskiej publiczności, która również wykupiła wszystkie bilety z dużym wyprzedzeniem. Judith Belfkih napisała w „Wiener Zeitung”, że był to „fascynujący wieczór operowy, […] nasycony treścią dramat miłosny stanowił również odkrycie dla niepolskich uszu i oczu”. Thomas Götz stwierdził na łamach „Kleine Zeitung Steiermark”: „Dzięki wspaniałej obsadzie i mądrej reżyserii „Halka” trafia również do wrażliwości Wiedeńczyków”. Austria Presse Agentur (austriacki odpowiednik PAP) podsumowała to wydarzenie następująco: „… owacyjnie przyjęta „Halka” w Theater an der Wien stała się wyjątkową okazją do odkrycia 150-letniego dzieła, bez potrzeby wycieczki w świat chłopskiego romantyzmu”. Theater an der Wien dawniej kojarzył się z operetkami, ale konsekwentnie zmienia swoją linię repertuarową i stał się ważną sceną operową w Austrii, nie stroniącą od artystycznych i muzycznych eksperymentów. Właśnie w tych kategoriach należy potraktować wiedeńską premierę mało znanej za granicą opery narodowej polskiego kompozytora.
Mariusz Treliński – pracujący w tandemie ze scenografem Borisem Kudličką, kostiumograf Dorotą Roqueplo i choreografem Tomaszem Janem Wygodą – stworzył spektakl konsekwentnie odarty z wszelkiej cepeliowskiej tradycji. Gdyby „Halka” została obecnie wystawiona w Wiedniu w konwencji promowanej niegdyś przez bardzo zasłużoną Marię Fołtyn – byłaby to katastrofa. Cały świat ogląda chętnie występy zespołów „Mazowsze” i „Śląsk”, natomiast w teatrach operowych na Zachodzie tradycyjno-ludowe elementy byłyby potraktowane jako przeżytek. Przede wszystkim mało kto przejąłby się cierpieniem tytułowej bohaterki, wystrojonej w haftowaną sukienkę i czerwone korale. To dla części polskiej publiczności był może i szok, że reżyser Mariusz Treliński przesunął akcję do czasów PRL-u i umieścił ją w słynnym przez wiele lat hotelu Kasprowy, będącym kiedyś synonimem luksusu. Szczerze mówiąc jednak dla mnie wcale nie jest to jednoznaczne, co pojawiało się w informacjach przed premierą. Ja nie widzę tutaj Polski, ani Kasprowego, ani Tatr. Prawdę mówiąc jedynym elementem, który świadczy o przeniesieniu nas w czasy drugiej połowy XX wieku jest wielki uliczny telefon, a hotel w scenografii przypomina jakieś nowoczesne, bliżej nieokreślone miejsce. Delikatne nawiązanie do poprzedniej epoki pojawia się w niektórych kostiumach gości weselnych, fryzurach i koturnowych butach.
Zanim orkiestra zaczęła grać uwerturę, widzimy na scenie postacie poruszające się w zwolnionym tempie jak na przewijanym nagraniu filmu. Mamy tu policjantów z latarkami, prześwietlającymi pomieszczenia hotelowe, a na pierwszym planie jeden z nich trzyma przed sobą charakterystyczne kółko na metalowym drągu, które znamy ze śmiertelnych wypadków na drogach. W tle widać potężnego białego niedźwiedzia – i to jest chyba jedyny element, który jakoś kojarzy się z górami. Przypomniał mi się luksusowy hotel w kanadyjskim Banff, gdzie w holu stał wypchany niedźwiedź grizzly. Natomiast ten biały miś bardziej kojarzy się z Syberią czy Alaską niż z Polską. Jest też na scenie kobieta wisząca prawie na słuchawce wielkiego szaro-srebrnego telefonu, który znamy z budek umieszczonych niegdyś na europejskich ulicach. W tym sensie nie mamy tu polskich realiów, może z wyjątkiem tego, że widzimy Janusza (świetnego w tej partii i roli aktorskiej Tomasza Raka) leżącego obok łóżka w hotelowej sypialni, z pustą butelką wódki. Zresztą Janusz kilka razy wyrusza w poszukiwaniu czystej wyborowej, którą znajduje w lodówce, w otoczeniu innych butelek i skrzynek. To charakterystyczny w Europie obraz Polaczka – pijaczka. No cóż, stereotypy najlepiej się sprzedają. Trudno jednak się dziwić, skoro motywem przewodnim spektaklu jest zabawa weselna w eleganckim lokalu, gdzie kelnerów jest tyle samo, co gości. Widzimy jednak weselicho à rebours. Jest nawet w pewnym momencie nawiązanie do tańca ludowego, ale w sposób prześmiewczy. Nagle na środku sali z weselnymi stołami zostaje ustawione sztuczne srebrne ognisko, wokół którego kobiety tańczą z ciupagami. Kiedy indziej pierwszy weselny taniec młodej pary okazuje się mazurem, do którego dopiero po chwili dołącza kilka par i w niektórych gestach widzimy nawiązanie do klasycznego polskiego tańca. Zespół na scenie pląsa i wije się lub po prostu podryguje do muzyki, co dla wielu – zwłaszcza starszych – widzów w Polsce, przychodzących na operę narodową, jest odbierane kontrowersyjnie. Podczas granego przez orkiestrę mazura głównie tańczy dekoracja, jeżdżąca w kółko i trochę głośno. Notabene to jeden z nieodłącznych elementów całego spektaklu. Obrotowa scena została wykorzystana bardzo mocno, aż za mocno, a jej niewielka konstrukcja na potężnej scenie Teatru Wielkiego – Opery Narodowej wygląda trochę karykaturalnie.
Wszystko jest tu zimne. Na scenie króluje czarno-biały film z elementami srebra i mocnym akcentem czerwieni, gdy Janusz znajduje Halkę z zakrwawionym brzuchem, leżącą w kuchni na ziemi, kiedy poroniła. Mam też w oczach widok ciała Halki, leżącego bezwładnie na jednym z weselnych stołów. Później już do końca Halka będzie miała krew na nodze. Janusz w ciemnych okularach, czarnych spodniach i czarnej koszuli przypomina mi od pierwszej do ostatniej sceny Zbigniewa Cybulskiego.
Przyznaję, że bardzo chciałem zobaczyć jako Halkę Ewę Vesin. Wiem, że uratowała spektakl w Theater an der Wien, gdy amerykańska sopranistka Corinne Winters była przeziębiona. Żałuję, że w Polsce nie dano jej szansy występu z Piotrem Beczałą, choć Rafał Bartmiński stworzył wielką kreację jako Jontek i publiczność nagradzała go największymi brawami w czasie całego spektaklu. Fakt, że śpiewak kreujący partię Jontka jest wręcz uwielbiany i mocno oklaskiwany, wydaje się o tyle niesprawiedliwy, że przecież ma on o wiele mniej działań scenicznych i śpiewania niż sopranistka kreująca Halkę. Niedawno podziwiałem Ewę Vesin w „Tosce” na deskach Opery Narodowej. Artystka zaczyna robić międzynarodową karierę. Zbudowała wspaniałą postać, od pierwszej do ostatniej minuty konsekwentną i pełną autentycznych emocji. Nie przeszkadza mi przebranie jej w kelnerkę, ponieważ w ten sposób reżyser buduje opozycję dwóch światów: panów i służących. Dziewczyna ze wsi może być kochanką, ale nie żoną bogacza. Mimo tego, iż w naszych czasach ten dysonans coraz bardziej się zaciera, to jednak do dziś zwłaszcza starsze osoby ciągle uważają, że nie wypada na przykład wiązać się komuś po studiach z dziewczyną po zawodówce. Klasowość jest ciągle obecna w europejskim myśleniu. To widać po ubraniach, samochodach, biżuterii, domach czy wakacjach. A więc w tym spektaklu osią konfliktu jest przepaść między bogaczami i biedakami, mieszczanami i wieśniakami.
Symboliczny stał się tu element zamiatania „pod dywan”. Na przykład Halka wpada do sali weselnej i w ataku szału zrzuca na podłogę część zastawy stołowej, tłukąc talerze, a kelnerzy natychmiast biorą miotły i sprawnie usuwają te rzeczy pod długie, wiszące do podłogi białe obrusy na stołach. Zaskakująca jest też scena, gdy Halka w desperacki sposób wskakuje na Janusza, oplatając go swoimi nogami, a on w końcu zrzuca ją z siebie na podłogę jak robaka. Panna młoda Zofia (Maria Stasiak) zrzuca welon i biegnie poskarżyć się swemu ojcu Stolnikowi (Krzysztofowi Szumańskiemu) jak dziewczę, któremu zabrano ulubioną zabawkę, ale równocześnie po chwili pokazuje niejednoznaczność emocji, wyrażając żal wobec Halki bliskiej obłędu. Ten element grania na uczuciach jest w całym spektaklu osią napędową dramatu.
Często w „Halce” deszcz spływa po wielkich, wysokich szybach, w naturalny sposób wzmacniający melancholię i kojarzący się nieodłącznie z cierpieniem upokorzonej Halki, która nosi w brzuchu owoc miłości z Januszem. Duża ilość okien na scenie sprawia wrażenie, że jesteśmy we wnętrzu, a zarazem w wolnej przestrzeni. Ważnym elementem dekoracji staje się brzozowy las, kojarzący się z polskim sielankowym krajobrazem, ale mamy też w oczach „Brzezinę” Andrzeja Wajdy na motywach opowiadania Iwaszkiewicza, kiedy umierający na gruźlicę Stanisław uwodzi wiejską dziewczynę Malinę. Film jest inspirowany również twórczością Malczewskiego i duże znaczenie ma tu rozbudzony erotyzm… Natomiast w zimnym spektaklu Trelińskiego panuje dojmujący smutek z powtarzanym przekazem dla widzów, że możemy czuć się jak świadkowie podczas rozprawy sądowej i odtwarzania faktów poprzez pytania sędziego, adwokata i prokuratora oraz wypowiedzi świadków. Świadczy o tym także fakt, że druga część przedstawienia rozpoczyna się tak samo jak prolog, czyli znowu widzimy w zwolnionym tempie poruszających się policjantów z latarkami, przeszukujących miejsca w hotelu i wokół budynku. Możemy się również poczuć jak widzowie oglądający film. Retrospekcja jest przecież bardzo wdzięcznym elementem historii odtwarzającej tragiczne wydarzenia, które doprowadziły do śmierci. Kto jest winien? Czy było to samobójstwo, czy ktoś „pomógł” ofierze w tym desperackim czynie?
Świetnie poprowadzona jest tu interakcja między Halką i Januszem, który wyznaje jej miłość, a bierze ślub z inną, jakby łamał się między prawdziwą miłością a kontraktem małżeńskim, wybierając ostatecznie bogatą kobietę i doprowadzając do rozpaczy uwiedzioną i ośmieszoną wiejską dziewczynę. Jontek natomiast został tu przedstawiony jako typowy bohater romantyczny, cierpiący z powodu niespełnionej miłości do Halki, zdobywający serca publiczności, wstawiający się za okrutnie potraktowaną dziewczyną i rzucający się na Janusza z pięściami.
Dyrektor do spraw obsad, profesor Izabela Kłosińska, dobrała razem z Mariuszem Trelińskim i Łukaszem Borowiczem znakomite osoby do tego spektaklu, wciągającego jak dobry dramat. W pewnym momencie przestaje być już ważne, czy jesteśmy w hotelu w Tatrach czy w Alpach. Pod względem psychologicznym trzy główne postacie zostały poprowadzone bardzo głęboko, natomiast poza intymną historią wiele się dzieje. Mamy tu: sceny tańca gości weselnych z paniami w fantastycznych białych butach z koturnami, mikroscenkę z obleśnym typem uwodzącym dwie dziewczyny w hotelowej sypialni, kelnerkę erotycznie zaciągającą się papierosem na wysokim tarasie budynku, kelnerki wyłaniające się nagle spod weselnych stołów… Realność jest pomieszana z kliszami pamięci i atmosferą grozy, kiedy słychać coś w rodzaju odgłosów burzy. Na ponurą historię nakładają się krótkie, zabawne obrazy jak np. wpadający nagle pod stół Dziemba (Dariusz Machej) a po chwili płynnie wyłaniający się znowu zza obrusa…
Można by tak długo opisywać to przedstawienie, ale warto je po prostu zobaczyć. Fantastycznie, porywająco gra orkiestra Opery Narodowej pod dyrekcją Łukasza Borowicza, który idealnie wyczuwa wszystkie niuanse słowiańsko-narodowo-romantycznej muzyki Moniuszki. Kolejna szansa będzie jesienią tego roku. Wiem, że publiczność polska podzieliła się w ocenach tak wystawionej „Halki”. A jednak ten muzycznie znakomity spektakl pokazał, że Moniuszko może być słuchany z przyjemnością nie tylko przez Polaków, ale także przez obcokrajowców, a psychologiczny dramat upokorzonej kobiety jest w tej inscenizacji na tyle czytelny i mocny, że może poruszyć serca ludzi na całym świecie.