REKLAMA

Miłość w czasach postapokalipsy. Premiera „Turandot” Giacomo Pucciniego w Operze Krakowskiej

Czym jest nowa „Turandot”? Przestrogą? Wehikułem czasu? Niepokojącą analogią do współczesnej sytuacji geopolitycznej? A może przypomnieniem oczywistej prawdy, że jedynym gwarantem przetrwania ludzkości jest miłość?

Każdy z nas ma dwie rzeczy do wyboru. Jesteśmy albo pełni miłości, albo pełni lęku. (Albert Einstein)

Rozpacz czy przetrwanie? Chłód czy czułość? Podporządkowanie czy autonomia? Przed tymi i mnóstwem innych wyborów, stajemy wszyscy, każdego dnia. Ileż to razy decydujemy się iść drogą łatwiejszą, mniej wyboistą i bezpieczną, gdyż stawienie czoła ewentualnym zmianom nieodzownie rodzi potrzebę odwagi. W obliczu tych najważniejszych życiowych dylematów stają bohaterowie „Turandot”, ostatniej opery w dorobku kompozytorskim Giacomo Pucciniego. Opery będącej swoistą baśnią z morałem, alegorią miłości jako siły sprawczej w naprawie świata.

Pucciniego zafascynowała historia Turandotte, bohaterki sztuki Carlo Gozziego, w tłumaczeniu Schillera. Postrzegał ją pod kątem namiętności tłumionej w ciele kobiety i zastąpionej dumą. Mamy tu zatem do czynienia z archetypem niedostępnej kobiety u władzy, zaś potencjalni kandydaci o jej rękę poddani zostają niebezpiecznym próbom, kładąc na szali własne życie. Zamiarem Pucciniego było odstąpienie od wizerunku „typowej” wątłej, eterycznej heroiny i stworzenie dzieła kompletnie nowego, przełomowego. Jak pisał w liście do librecisty Renato Simoniego: „Nareszcie: Turandot z perspektywy umysłów współczesnych, Twojego, Adamiego oraz mojego.”

Karolina Sofulak, reżyserka premierowego spektaklu „Turandot”, na który Opera Krakowska czekała od ponad półwiecza, poszła o krok dalej we współczesnej interpretacji. Zrezygnowała, wbrew treści libretta, z osadzenia akcji w starożytnych Chinach. Na scenie zmaterializowało się postapokaliptyczne uniwersum, gdzie fantastyka przeplata się z budzącą dreszcz grozy dystopią.

Można śmiało powiedzieć, że w odświeżonej „Turandot” świat cofnął się do niemal pierwotnego stanu. Wokół rozpościera się pustynny, niczym w filmach „Diuna” czy „Mad Max”, krajobraz. Osiągnięcia technologiczne, dostępne tylko dla wybranych, zamiast ułatwiać życie, wykorzystywane są jako narzędzia do sprawowania władzy. Ludzkości odebrano wolną wolę, powrócił podział klasowy żywcem wyjęty z wzorców totalitarnych. Paradoksalnie, choć w libretcie nazwa stolicy Chin – Pekin – pojawia się stosunkowo często, zmiana czasu i miejsca akcji nie zaburza konwencji ani przesłania całokształtu dzieła. W inspirowanych futuryzmem kostiumach oraz scenografii Ilony Binarsch, okraszona dość oniryczną choreografią Moniki Myśliwiec, krakowska „Turandot” jawi się jako niezwykle spójna.

Adrian Domarecki (Pang), Jacek Jaskuła (Ping), Łukasz Gaj (Pong) © Edyta Dufaj

Niezmiennie, nad uciśnioną społecznością, władzę sprawuje despotyczna kobieta. Z okowów traumy i błędnego koła okrucieństwa, wyrwać może ją tylko miłość. Gdyż to właśnie miłość cudzoziemca Kalafa, w połączeniu z jego odwagą, wspaniałomyślnością i determinacją, mają stopić „lód, który rozpala”, którego ucieleśnieniem jest Turandot.

Obsadzenie w głównych rolach cieszących się szerokim uznaniem i pochlebnymi opiniami śpiewaków Wioletty Chodowicz oraz Dominika Sutowicza wydawało się zatem dobrym pomysłem. Chodowicz ma już w swojej karierze sukces jako Turandot na scenie Opery i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku (spektakl w reżyserii Marka Weissa-Grzesińskiego, premiera: grudzień 2018). Dla Sutowicza był to debiut w roli Kalafa. I choć oboje bez trudu sprostali wymagającym, zarówno dla sopranu spinto, jak i dla tenora, partiom wokalnym, pomiędzy solistami zabrakło chemii. Być może winę za ten stan rzeczy ponosi dość wyrazista i niepokojąca oprawa wizualna spektaklu. W pewnym stopniu odwraca ona uwagę od rozgrywającego się na scenie dramatu walki dobra ze złem, miłości z nienawiścią, życia ze śmiercią.

Co natomiast zasługuje na uwagę, to śmiały zabieg reżyserski modyfikujący finał trzeciego aktu. Na przekór didaskaliom, Kalaf nie całuje Turandot wbrew jej woli, co w efekcie miałoby doprowadzić do przemiany bohaterki i wzniecić w niej ogień namiętności. W interpretacji Karoliny Sofulak mamy do czynienia ze współczesnym, feministycznym podejściem. To słowa Kalafa sprawiają, że w niedostępnej Turandot budzi się miłość. Pocałunek pomiędzy dwójką bohaterów następuje dopiero na moment przed opadnięciem kurtyny, za przyzwoleniem obojga. Jest to zabieg, który w dużym stopniu zmienia wydźwięk całej historii. Pozwala spojrzeć na efekt końcowy w jaśniejszym, optymistycznym świetle.

Dominik Sutowicz (Kalaf) © Edyta Dufaj

Spośród solistów, warto wspomnieć o kreacji Wojtka Gierlacha w partii Timura, którego dobrze technicznie poprowadzony we wszystkich rejestrach bas wyróżniał się na tle całej obsady. Również przyjemnym w odbiorze, zarówno na płaszczyźnie wokalnej, jak i interpretacyjnej, okazał się tercet Ping, Pang i Pong (Jacek Jaskuła, Adrian Domarecki i Łukasz Gaj). Śpiewacy pokazali zarówno komizm postaci, jak i złożoność charakterologiczną, co zaowocowało jednym z największych pozytywnych zaskoczeń wieczoru. Chór Opery Krakowskiej, choć liczebnie niewystarczający dla osiągnięcia zamierzonego w partyturze efektu, dzielnie sprostał narzucanym przez maestro Tomasza Tokarczyka, wymagającym tempom, dając z siebie nie 100, a 200%.

Świat ukazany w „Turandot” Karoliny Sofulak jest wykolejony. Miłość go nie naprawi, lecz może przywrócić pełnowymiarowość ludzkiej egzystencji.

reklamaspot_img
reklamaspot_img

Również popularne