Tomasz Pasternak: Lubi Pani jubileusze?
Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak: Tak naprawdę to był mój pierwszy benefis, wcześniej zawsze z jakichś powodów logistyczno-konceptowo-rodzinnych nigdy nie świętowałam żadnych rocznic. Byłam bardzo szczęśliwa, nie spodziewałam się, że przybędzie tak dużo życzliwych mi ludzi. Było to bardzo miłe i bardzo wzruszające. Śmiałam się, że kolejka z kwiatami ustawiła się tak jak na weselu. A moi przyjaciele ze Szczecina „robili za świadków” i odbierali kwiaty.

Jak zaczęła się Pani historia ze śpiewem?
W domu nie było muzycznych tradycji. Mama uroczo fałszowała, nawet kolędy. Tata muzykował – sam nauczył się grać na fortepianie. Mnie od dziecka ciągnęło do sceny – występowałam w domach kultury, kółkach teatralnych, śpiewałam poezję. Kluczowy okazał się Chór Politechniki Szczecińskiej Jana Szyrockiego – wtedy najlepszy amatorski chór na świecie. To tam odkryłam swój głos. Potem, zupełnie niespodziewanie, miałam przesłuchanie u prof. Krystyny Szostek-Radkowej. Mówiła: Przyjeżdżaj do Warszawy. Choroba pokrzyżowała moje plany i ostatecznie trafiłam do Akademii Muzycznej we Wrocławiu, gdzie egzaminy odbywały się później. Z tym miastem związałam swoje zawodowe i artystyczne życie.

Od poezji śpiewanej do opery – to spory zwrot.
Pociągała mnie możliwość przekazywania emocji. Dwa lata uczyłam się śpiewu solowego w Szczecinie, później były studia we Wrocławiu. Muzyka rozrywkowa nigdy mnie szczególnie nie interesowała, ale lubię musical, bo wymaga innej emisji i daje inną energię. Jednak los poprowadził mnie do opery.
Czy pamięta Pani moment, gdy zdała sobie sprawę, jak wielką moc ma głos?
Tak. Na studiach na koncercie śpiewałam pieśń Schuberta „Śmierć i dziewczyna”. To genialny utwór, opowiadający o młodej dziewczynie, która prosi Śmierć, by jej nie zabierała, bardzo wymagający interpretacyjnie. Po koncercie podeszła do mnie kobieta, która straciła córkę. Powiedziała, że ta pieśń dała jej spokój i nadzieję. To mną wstrząsnęło. Zrozumiałam, że śpiew może być misją i służbą dla ludzi.

Często mówi Pani, że to bardzo trudny zawód. Dlaczego?
Bo wymaga oddania całego życia. Trzeba codziennie ćwiczyć, dbać o kondycję, uczyć się na pamięć wielogodzinnych partii. Na próbach dajemy z siebie 100%, a potem jeszcze więcej, bo publiczność oczekuje szczytu formy. Nikogo nie obchodzi, że jesteśmy zmęczeni lub źle się czujemy. Pamiętam swoją pierwszą „Carmen” – u Hanny Chojnackiej – tak roztańczoną, że zastanawiałam się, kiedy mam śpiewać. Kondycyjnie najtrudniejsza w moim życiu.

Czy studia przygotowały Panią do sceny?
We Wrocławiu mieliśmy mnóstwo zajęć aktorskich, mogliśmy pracować z wieloma wspaniałymi aktorami Teatru Polskiego we Wrocławiu, jak między innymi Igor Przegrodzki czy Miłogost Reczek, ćwiczyliśmy całe opery. Mieliśmy własny budynek – miejsce, gdzie mogliśmy próbować nawet nocą. Ale uważam, że szkoła daje warsztat, a reszta zależy od człowieka.

Jak wyglądały początki w Operze Wrocławskiej – w zespole pełnym gwiazd?
Przyszłam jako najmłodsza. Ówczesne gwiazdy przyjęły mnie z dystansem, ale szybko zapracowałam na ich zaufanie. Debiutowałam Jadwigą w „Strasznym dworze”, potem przyszły role w „Giocondzie”, „Trubadurze”, „Carmen”, także musical „Oliver!”. Z panią Ewą Michnik mogłam zrealizować wiele moich marzeń – m. in. cały „Pierścień Nibelunga” Ryszarda Wagnera w Hali Stulecia, widowiska na Odrze, „Requiem” Giuseppe Verdiego w kościele. To był czas wielkich wyzwań. Nigdy nie miałam też negatywnych emocji, nawet jak z realizatorami mieliśmy inne zdanie. Na scenie to wszystko mija, mamy zadanie do wykonania, wszyscy jesteśmy profesjonalistami, wychodząc na scenę zostawiamy swoje nastroje w kulisach.
Mezzosoprany często dostają role złych lub demonicznych bohaterek. Lubi je Pani?
Uwielbiam. Amneris, Eboli, Santuzza, Azucena, Dalila, no i Carmen – to postaci skomplikowane, pełne emocji. Najwięcej realizacji zrobiłam właśnie jako Carmen, każda z nich była zupełnie inna. To rola-kopalnia.

Ma Pani w dorobku także repertuar niemiecki – Wagnera i Straussa. Czy to inna technika śpiewu?
Niemiecki język bywa „szarpany”, włoski jest miękki i melodyjny. Ale u Wagnera wciąż trzeba śpiewać bel canto – jesteśmy kolejnym instrumentem orkiestry. „Frau ohne Schatten” („Kobieta bez cienia”) Ryszarda Straussa – partia Amme (Mamka) – to było obciążenie ekstremalne: od piano do forte possibile, bez mikroportu, przed potężną orkiestrą. Ale podobnie Kundry w „Parsifalu”– trudna i długa rola, muzyka płynie bez końca. Finał III aktu ze Świętym Graalem we Wrocławiu był tak monumentalny, że do dziś mam ciarki.

Wielką przygodą była „Walkiria” z Plácido Domingo, było to wykonanie koncertowe w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej.
Tak, zadzwonił telefon z zaproszeniem – myślałam, że to żart, myłam wtedy okna i odłożyłam słuchawkę. Ale po drugim telefonie zdałam sobie sprawę, że to prawda. Byłam jedyną polską śpiewaczką, która śpiewała Frickę. Zaproszono mnie na przesłuchanie, nagranie posłano do Londynu, Maestro zaakceptował. Stanęliśmy razem na scenie Teatru Wielkiego. To był jeden z najpiękniejszych wieczorów mojego życia. Wspaniała obsada i cudowna interpretacja orkiestry Jacka Kaspszyka.

Woli Pani nagrania live czy studyjne?
Zdecydowanie live. Emocje są niepowtarzalne. Bardzo cenię płytę „Trubadura” z moją Azuceną – była nominowana do Fryderyka.
Czy ma Pani ulubione anegdoty ze sceny?
Po „Giocondzie” mam „pamiątkę” w kolanach – długie godziny klęczenia bez nakolanników. W Lublinie, w finale „Carmen”, mój mąż, Tomasz Janczak, grający Don José pociągnął mnie w głąb sceny, żeby kurtyna nie ucięła mi nóg. A w Teleekspresie powiedział później: Co wieczór ją zabijam i jeszcze mi za to płacą.

Czuje się Pani artystką spełnioną?
Tak. Wykonałam praktycznie cały wielki repertuar mezzosopranowy. Ominął mnie tylko „Bal maskowy” w spektaklu – ze względów terminowych. Poza tym uwielbiam też operetkę – wymaga i mówienia, i śpiewania, to prawdziwa szkoła sceny.
Jaką radę dałaby Pani młodym śpiewakom?
Każdy jest indywidualnością, złotej recepty nie ma. To piękny, ale trudny zawód. Dziś mniej jest stałych zespołów, a więcej kontraktów gościnnych, co nie daje stabilności. Oprócz pracy potrzeba też szczęścia – by znaleźć się w dobrym czasie i miejscu. Zawsze lubiłam dzielić się swoją wiedzą. Mam doktorat, duże doświadczenie, także aktorskie. Wielu kolegów prosiło mnie o wskazówki – być może nadszedł czas, by się tym dzielić.

A najbardziej praktyczna rada z garderoby?
Buty! Potrafią zdecydować o wszystkim.
Czego życzyć Pani po jubileuszu?
Zdrowia – resztę wyśpiewam. Słońca i spotkań z publicznością, bo to one nadają sens naszej pracy.