Tomasz Pasternak: Kompozytorzy na „Ż”… Warszawska publiczność mogła zetknąć się z Pana utworami podczas „Midnight Concert. Klasyka na Koszykach”, twórczość Krzysztofa Żelichowskiego zestawiono z Władysławem Żeleńskim.
Krzysztof Żelichowski: Zgadza się. Zestawienie zainspirowane w znacznej mierze podobieństwem naszych nazwisk (wpadający w ucho tytuł koncertu to przecież podstawa) oraz chęcią wypromowania wydanej niedawno przez Trio Lontano płyty z jego muzyką.
Żeleński to trochę zapomniany polski kompozytor.
W polskiej kameralistyce nie ma zbyt wielkiej konkurencji i jego wkład w nią zapewnia mu sporadyczną obecność na salach koncertowych. Nie nazwałbym go zapomnianym, na pewno teraz jest obecny wyraźniej, niż przed rokiem 2021, kiedy to okrągłą rocznicę jego śmierci uczczono sporą ilością nowych nagrań i koncertów. To kompozytor, który przeżywa swój mały renesans.
Jak zaczęła się Pana współpraca ze śpiewaczką Eweliną Osowską i Trio Lontano: Anną Kamińską, Pawłem Polakiem oraz Grzegorzem Vytlacilem?
Współpracę z trio zainicjował mój projekt stypendialny, który przygotowywałem z myślą o białostockim programie stypendiów artystycznych. Aby nadać mu wymagany związek z Miastem, postanowiłem zaprosić do współpracy lokalnych artystów – Trio Lontano wyróżniało się jako właściwie jedyny aktywny i mający dorobek artystyczny zespół kameralny; razem udało się nam uzyskać stypendium na premierę nowego trio fortepianowego. Ewelina Osowska dołączyła do nas później, gdy postanowiłem wprowadzić do projektu również element wokalny.
Skąd Pana miłość do ludzkiego głosu? Wspomniał Pan, że największą pana miłością kompozytorską jest muzyka operowa.
Nie do końca. Opera to gatunek niedostępny dla młodych kompozytorów – nie ma dla nich miejsca w naszych teatrach-muzeach. Wolę tworzyć mniejsze formy pokrewne z operą, które mają jednak szansę na realizację. Nie zamierzam pisać pełnowymiarowych, wieloaktowych dzieł scenicznych tylko po to, aby istniały jedynie w formie partytur.
Kantata „Magical Girls”, którą słyszeliśmy w Warszawie podczas „Midnight Concert. Klasyka na Koszykach”, oparta jest na postaciach z „Sailor Moon”, anime przetłumaczonego na język polski jako „Czarodziejka z Księżyca”.
Polskie tłumaczenie jest dość nietrafione. Historia opowiada o grupie młodych dziewczyn, które okazują się być reinkarnacjami antycznych bohaterek. „Patronem” każdej z nich jest inne ciało niebieskie, z którym związane są jej moce: ich charakter nawiązuje do znanej nam z mitologii grecko-rzymskiej symboliki danej planety. U podstaw leży więc koncepcja bliźniaczo podobna do słynnych „Planet” Gustawa Holsta, tylko że zamiast instrumentalnej suity mamy operowy monodram, w którym solistka prezentuje swego rodzaju galerię postaci.
I posługuje się m. in. Szekspirem?
Każda aria oprócz tekstu zaczerpniętego bezpośrednio z anime to również klasyka poezji, utwory poetów takich jak Lord Byron czy Henry Wadsworth Longfellow. Dobrałem je na podstawie moich własnych, swobodnych skojarzeń. Związki, których się dopatrzyłem to materiał na cały osobny esej.
Pisząc utwór wokalny myśli pan o konkretnym wokaliście i jego konkretnym głosie?
Staram się. Nie zawsze mam komfort wiedzy, kto będzie ostatecznie śpiewał dany utwór gdy przystępuję do jego komponowania. Często dochodzi do różnych zawirowań, które krzyżują plany dotyczące tej kwestii. Ale nie ma dla mnie większej inspiracji, niż możliwość pisania z myślą o głosie, który mnie zachwycił.
Jak komponuje Pan muzykę wokalną myśli Pan o głosie żeńskim czy męskim?
W Warszawie jest cała masa wspaniałych sopranistek. Trudniej mi wyszukać interesujące głosy męskie, które potrafiłyby mnie zainspirować. Dlatego zdecydowanie częściej piszę na głosy żeńskie.
Czerpie Pan natchnienie z kultury masowej.
To bardzo arbitralne, co jest kulturą masową, a co kulturą wysoką. W przypadku „Magical Girls” mamy do czynienia z mitologią przefiltrowaną przez filtr kultury popularnej: cała symbolika pochodzi z antyku, jest to więc dokładnie to samo źródło inspiracji, z którego czerpali np. kompozytorzy adaptujący teksty Metastasia, Händel czy Vivaldi. Ja po prostu czerpię z tego źródła w innym miejscu, bliższym nam. Vivaldi zanurzył w nim swoją konewkę, gdy jego wody przepływały przez XVIII-wieczne Włochy, ja – gdy kontaminowały je wyziewy Tokyo schyłku XX wieku.
Czy inspirują Pana inne mitologie, na przykład mitologia słowiańska?
Nie jestem aż tak bardzo romantycznym kompozytorem, żeby bawić się kulturą ludową. Zainteresowanie rodzimymi mitologiami jest elementem innej epoki, która w znacznej mierze zawłaszczyła sobie i wyeksploatowała ten wątek. Ale być może kiedyś wpadnie mi w ręce jakaś pozycja literacka, która pozwoli mi spojrzeć na to inaczej.
O co chodzi z „Machinchouette”?
To wyrażenie z języka francuskiego, którym możemy określić coś niedefiniowalnego; coś, czego nie potrafimy określić w żaden konkretny sposób. Można porównać to do słowa „wihajster”. Dosłownie, „machinchouette” oznacza „mechaniczną sowę”. Nie tylko trio fortepianowe, ale też wiele innych moich utworów instrumentalnych nosi taki tytuł. To także nazwa założonej przeze mnie niedawno organizacji pozarządowej.
Zgodzi się Pan z tezą, że dzisiaj nie wiemy, czym jest sztuka współczesna? Że w dzisiejszych czasach nie słuchamy muzyki naszych czasów? Czy my za nią nie nadążamy?
Muzyka klasyczna, poważna, kompozytorska – jakkolwiek ją nazwać – nie jest obecnie czymś, co stanowi centrum życia muzycznego, zeszła na margines. To raczej ona nie nadążyła za zmieniającym się światem, nie on za nią.
Ale ludzie boją się muzyki współczesnej. Że będzie na przykład atonalna.
Nie lubię określeń, że ludzie się boją, albo uważają za elitarną. Moim zdaniem publiczność nie darzy muzyki współczesnej zainteresowaniem i nie uważa, że warto poświęcać jej uwagę. To problem zupełnie innej natury niż strach czy poczucie niedostępności.
Ale też kwestia małej promocji.
Wydaje mi się, że nie. Jest bardzo dużo inicjatyw, istnieje taka narracja, że musimy promować muzykę współczesną i że jej istnienie jest bardzo ważne dla naszej kultury. Filharmonie często promują ją wręcz natrętnie, umieszczając w programie jednego koncertu znane arcydzieło np. Beethovena, które przyciągnie publiczność, oraz utwór współczesny, na który nikt nie kupiłby biletu. Traktuje się publiczność jak małe dzieci, którym trzeba obiecać czekoladę, jeśli zgodzą się najpierw zjeść brokuły. Ale to nie działa. Nie tu leży problem, ta muzyka musi się sama bronić.
Czy słucha Pan muzyki rozrywkowej?
Oczywiście i to również jest dla mnie źródłem inspiracji. To w jej ramach pojawiło się w drugiej połowie wieku XX wiele muzycznych odkryć, które wykorzystuję lub chciałbym wykorzystywać w mojej muzyce. Odkąd muzykę podłączono do prądu, klasyczni kompozytorzy zupełnie stracili pozycję pionierów i odkrywców nowych brzmień na rzecz artystów związanych z gatunkami „rozrywkowymi”.
A jak to się stało, że zaczął Pan komponować? Bardzo mało znalazłem o Panu informacji w Internecie, jest Pan dla mnie tajemnicą.
Nie funkcjonuję w takiej przestrzeni, w jakiej funkcjonuje wielu kompozytorów współczesnych. Nie wywodzę się z akademii muzycznych, moja muzyka nie jest wykonywana w instytucjach kultury. Jestem samoukiem we wszystkim, co robię.
Julian Cochran, patron Julian Cochran Foundation, też jest kompozytorem samoukiem.
Za każdym razem cieszę się, gdy słyszę, że kompozytor spoza środowiska akademickiego odniósł jakiś sukces. Cieszę się, że ktoś taki jak Julian Cochran działa i jego twórczość ma się dobrze.
Estetyka, ale także i forma jest podstawą tradycji.
Samo słuchanie muzyki potrafi wpoić nam pewną estetykę. W moim trio fortepianowym forma jest całkowicie klasyczna, dotyczy to zarówno relacji pomiędzy jego poszczególnymi częściami jak i ich wewnętrznej struktury.
Słuchając „Magical Girls” miałem wrażenie, że jest Pan bezlitosny dla wykonawców. Muzyka wokalna też jest oparta na wzorcach klasycznych?
Muzyka wokalna jest fascynująca także dlatego, że pcha głos ludzki do granic jego możliwości i stara się te granice przesunąć. Element popisowej wirtuozerii w mojej muzyce to także element zaczerpnięty z tradycji. Wszystkie części „Magical Girls” są po prostu barokowymi ariami da capo. Choć brzmią inaczej, formalnie można je zakwalifikować do tej kategorii.
Nad czym Pan teraz pracuje?
Chciałbym dokończyć wreszcie kantatę „Magical Girls”. Zabierałem się za jej realizację aż trzy razy, dwa razy w studio i raz na żywo w cyklu „Midnight Concert – Klasyka na Koszykach”. Zawsze były to kompromisy prezentujące ją szczątkowo, prawdziwa premiera wciąż nie miała miejsca. Chcę ją do niej wreszcie doprowadzić: wszystkie arie razem, w jednolitej aranżacji bez cięć budżetowych.
A pana opera?
Nosi tytuł „Weebmalion”, jest inspirowana motywem Pigmaliona, mitycznego rzeźbiarza, który zakochał się w Galatei: posągu swego własnego dłuta, który został potem ożywiony przez bogów. Została napisana w 2019 roku i kilkukrotnie do niej wracałem, przerabiając ją i dopisując nowe numery z nadzieją na jej wystawienie. Ale ciągle coś stawało na przeszkodzie. Za każdym razem przydarzała się katastrofa, która je uniemożliwiała i grzebała cały wysiłek. Losy tej opery są bardzo zawiłe i mogę chyba nazwać już to dzieło przeklętym.
Nie można tak myśleć. Klątwę można przecież zdjąć. Może znajdzie się jakaś czarownica?
Może któraś z Magical Girls? Bardzo bym chciał, ale do tej pory się to nie udało. To nie tylko kwestia finansów, ale także chęci powrotu do projektu, który wiąże się z tyloma przykrymi rozczarowaniami.
Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę spełnienia kompozytorskich marzeń.