Tomasz Pasternak: Jest Pan dyrygentem, kompozytorem, aranżerem, teoretykiem muzyki, od 2021 roku dyrektorem Filharmonii Zielonogórskiej. Czy te role trudno połączyć?
Rafał Kłoczko: Z tych wszystkich aktywności skupiam się dziś przede wszystkim na zarządzaniu instytucją. Dyrygowanie to bardzo ważny element mojego życia artystycznego, a kompozycja czy aranżacja… Nie ma tygodnia, bym nie postawił kilku nut. Przygotowałem szereg opracowań i kompozycji dla Teatru Wielkiego w Poznaniu czy Opery Wrocławskiej. W tej chwili pracuję nad projektem z Akademią Operową i Orkiestrą Polskiego Radia.
Pana aranżacje, które słyszałem, są bardzo nasycone symfoniczne. Przypominają mi muzykę filmową, rodem z Hollywood. Mam na myśli przede wszystkim orkiestrację pieśni Stanisława Moniuszki.
Na dwusetlecie urodzin Moniuszki w Teatrze Wielkim w 2019 roku miałem okazję stworzyć cały szereg opracowań wykonywanych później przez Józefa Jakuba Orlińskiego, Łukasza Golińskiego, czy Rafała. Bartmińskiego. Pani Beata Klatka powiedziała mi, że potrzebujemy spektakularnego efektu. Z pewnością można uznać, że niektóre z nich są nieco hollywoodzkie. Ale takie dzieła Moniuszki, jak „Kozak” czy „Stary Kapral” to przecież narracyjne dzieła sztuki. „Znasz-li ten kraj” to jedna z najpiękniejszych melodii w polskiej literaturze wokalnej. Płynna, wciąż rozwijająca się fraza, niemalże unendlische Melodie! Oczywiście, że pojawiały się komentarze, że nie nawiązywałem do stylu Moniuszki, ale tego nikt ode mnie nie oczekiwał.
A musi być zawsze w stylu?
Nigdy nie mówiłem, że próbowałem coś zrobić „w stylu Moniuszki”. Moniuszko, z tego, co o nim czytałem, nie miał nic przeciwko wykonywaniu jego utworów na różne składy, przecież on pisał dla wszystkich, również dla tych, którzy nie zawsze śpiewali profesjonalnie. Sądzę, że gdyby siedział z nami na widowni, cieszyłby się, że ktoś zainteresował się jego twórczością i się nią zainspirował. Muzyka jest także po to, by się nią bawić, czerpać z niej pełnymi garściami, inspirować się! Opracowania utworów Bacha przez Leopolda Stokowskiego nie są utrzymane w stylu bachowskim, a funkcjonują do dzisiaj i robią ogromne wrażenie.
Ale jest Pan też kompozytorem, tu jest zupełna wolność twórcza.
Rok temu dla Opery Wrocławskiej stworzyłem muzykę do scen baletowych na bazie „Opowieści Wigilijnej”. Skomponowałem też operę familijną „Chcę śpiewać, ale nie mam gdzie”, która została wystawiona w ubiegłym sezonie w Warszawskiej Operze Kameralnej w reżyserii i do libretta Jerzego Snakowskiego. Dla Capelli Gedanensis napisałem „Cztery pieśni na baryton, chór i orkiestrę smyczkową” do słów Ernesta Brylla, zaśpiewał je Hubert Zapiór i bardzo żałuję, że ten wielki pisarz i poeta nie mógł ich usłyszeć. A sam wybrał dla mnie teksty. Tak, komponowanie to wolność absolutna!
Czy to prawda, że chciał Pan być księgowym, a nie dyrygentem?
Tak, chciałem być księgowym. Po maturze poszedłem na germanistykę, zmieniłem kierunek ma marketing i zarządzanie, a potem na telekomunikację i elektrotechnikę. W międzyczasie uczęszczałem do szkoły muzycznej, ale dość późno zacząłem zajmować się muzyką. Pod swoje skrzydła, gdy odkryto u mnie smykałkę do kompozycji, wzięła mnie Magdalena Cynk.
W pewnym momencie – szukając kierunku studiów – poczułem, że potrzebuję muzyki. Rozpocząłem finalnie naukę na Akademii Muzycznej w Gdańsku w klasie kompozycji Eugeniusza Głowskiego. Niemalże natychmiast podjąłem jeszcze dwa kierunki: teorię muzyki i carillon. Podczas zajęć z propedeutyki Janusz Przybylski, wybitny polski dyrygent powiedział mi, że będę dyrygentem. I przygotował mnie do egzaminów wstępnych. Po roku dyrygowania stwierdziłem, że temu właśnie chcę poświęcić całą swoją uwagę.
Dlaczego?
To jednocześnie obcowanie z partyturą i specyficzny, dogłębny rodzaj analizy dzieła, który mnie fascynuje. To też pewien rodzaj władzy w muzyce i ogromna odpowiedzialność – dyrygent przekłada kompozycje przez pryzmat własnych doświadczeń i zaprasza odbiorców do swojego intymnego, wewnętrznego świata uczuć. Kocham pracę z ludźmi, lubię duże miasta, uwielbiam, kiedy wiele się dzieje. Pewnie dlatego tak dobrze czuję się w Warszawie.
Jakie cechy powinien dziś mieć dyrygent? Kiedyś był to dyktator.
Dyrygent-dyktator w dzisiejszych czasach absolutnie nie ma racji bytu. I całe szczęście! W reżimie czy pod batem nie da się tworzyć sztuki. Muzyka to delikatna materia, potrzebujemy swobody twórczej, należy dać każdemu przestrzeń. Dla przykładu – gdy podczas pracy z orkiestrą solista z orkiestry pięknie frazuje i proponuje interpretację inną niż zamierzona, dlaczego miałbym nie zmienić zdania i nie podążyć za wizją tego artysty? Dyrygent, jak i menadżer, muszą być niczym kapitan statku – wyznaczać kierunek, mieć szerokie horyzonty, kształtować wizję. Wszystkim nam zależy, by ten transatlantyk popłynął dalej. W orkiestrze trzeba dać wszystkim poczucie bezpieczeństwa. Bo przecież zdarza się, że muzyk się zgubi, że potrzebuje wsparcia czy po prostu uśmiechu, który powie: jest świetnie. To wszystko to oczywiście kontrola, ale z dużym zaufaniem.
Jaką wizję ma dyrektor Filharmonii Zielonogórskiej i czy trudno jest być dyrektorem?
Fascynuje mnie zarządzanie instytucją. Choć może to zaskakiwać, lubię i cenię sobie tzw. „papierologię”, pilnowanie procedur, dokształcanie się w przepisach, spotkania z organizatorami, artystami i ciągłe szukanie tego, co można udoskonalić. Arcyciekawie patrzy się również na własne dokonania spoglądając wstecz. Zielona Góra, którą obecnie prowadzę, to miejsce z ogromnym potencjałem turystycznym, czy „eksportowym”. To przecież teren nadgraniczny, miasto z ciekawą historią i piękną okolicą. Doceniają to także artyści, którzy przyjmują zaproszenia i przyjeżdżają tu na koncerty.
Międzynarodowy Festiwal im. Tadeusza Bairda to flagowy projekt Filharmonii Zielonogórskiej. Dlaczego wcześniej tak rzadko prezentowano twórczość tego kompozytora?
Też stawiam sobie to pytanie, szczególnie w kontekście „Sonetów miłosnych”. Pamiętam moją pierwszą inaugurację sezonu w Zielonej Górze, w której postanowiłem przedstawić ten utwór. Okazało się, że poza „Colas Breugnon” czy „Sinfoniettą”, rzadko nazwisko Tadeusza Bairda pojawiało się na afiszach. Jeśli o mnie chodzi – w Tadeuszu Bairdzie widzę gigantyczny potencjał, jeżeli chodzi o promocję polskiej kultury. Nie tylko dlatego, że Filharmonia Zielonogórska nosi jego imię. To jest patron, którego twórczość fascynuje.
Co najbardziej?
Muzyka współczesna może być często trudna w odbiorze dla osób, ale twórczość Bairda nie ma tych barier, zwłaszcza jeśli chodzi o narrację. Nie powtarza swoich pomysłów, on je ciągle przetwarza i zaskakuje odbiorę. Był wybitnym melodystą. Napisał niewiele utworów, ale każdy z nich to majstersztyk. To takie małe kompendium wiedzy, a jednocześnie świetna forma i genialna instrumentacja. Tworząc neoklasycznie – niemalże wyczerpywał temat, skupiając się na sonoryzmie – partytura staje się kompendium wiedzy na temat tego nurtu. Wspaniałe są też jego utwory wokalne, wszystko to podoba się publiczności, ale też artystom, solistom i dyrygentom, którzy chcą włączyć Bairda do swojego repertuaru. Twórczość tego kompozytora ma ogromny potencjał i nie wiem, czemu zniknęła z programów filharmonii.
Baird nie jest tak nośny jak Lutosławski, Kilar, czy Górecki?
To raczej kwestia, że nikt o to nie zadbał. Tadeusz Baird zajmuje ważne miejsce w moim życiu. Jego „Sonetom miłosnym” poświęciłem swoją pracę na studiach. Było to studium interpretacji utworu. Od tego momentu kompozytor siedział w mojej głowie. Dopiero decydując się na aplikację na stanowisko dyrektora Filharmonii Zielonogórskiej zobaczyłem, kto jest patronem tej instytucji. Nie wierzę w przypadki.
Pierwszy Międzynarodowy Festiwal Muzyczny im. Tadeusza Bairda we wrześniu 2024 roku prezentował nie tylko jego utwory.
Koncerty monograficzne czy festiwale monograficzne zazwyczaj „nie działają”. Dziś nawet koncert poświęcony wyłącznie Brahmsowi czy Mozartowi może nie spotkać się ze spodziewanym zainteresowaniem. Potrzebne są nam konteksty. Na co dzień jesteśmy bombardowani komunikatami i bodźcami. Potrzebujemy więc porządku, połączeń, poszukiwać skojarzeń i znajdować je, by nagrodzić siebie zastrzykiem dopaminy. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni, więc i na wydarzeniu festiwalowym potrzebujemy pracować umysłowo, nie tylko przyjść i biernie posłuchać. Baird bardzo nam tu pomógł i te konteksty świetnie zadziałały. Istnieją trzy wersje „Sonetów miłosnych”: na fortepian, orkiestrę kameralną z klawesynem i orkiestrę symfoniczną. To dało nam doskonale pole do popisu i budowania skojarzeń.
Czy podobny rodzaj podejścia zastosują Państwo podczas drugiej edycji?
Druga edycja skupiona będzie wokół neoklasycyzmu, to też ciekawy nurt u Tadeusza Bairda i jeden z bardziej fascynujących w muzyce XX wieku. Ale nie mogę jeszcze za dużo zdradzić. Niedługo będziemy mogli powiedzieć więcej, finalizujemy rozmowy z artystami. Na pewno będzie to ostatni weekend września 2025 roku tak, żeby nie kolidowało to z Warszawską Jesienią czy Konkursem Chopinowskim.
Ale w międzyczasie dokonujecie nagrań wszystkich dzieł Tadeusza Bairda.
Do tej pory zarejestrowaliśmy komplet utworów kameralnych, na fortepian solo oraz instrument czy głos z fortepianem. W najbliższym czasie planujemy nagrać całą muzykę chóralną na chór a capella oraz utwory na fortepian, orkiestrę i perkusję. W końcu grudnia 2024 roku odbyła się premiera suity „Colas Breugnon”, zaproszenie do projektu przyjęli flecista Łukasz Długosz i dyrygentka Marta Kluczyńska. To właśnie jej postanowiłem powierzyć nagranie tego dzieła sztuki, ponieważ doskonale się rozumiemy muzycznie i wiem, że to wybitna profesjonalistka. Miałem rację – stworzone nagranie jest wspaniałe. Efektów wszystkich działań można posłuchać bezpłatnie w Internecie.
Rozmawiamy w okresie świątecznym, za chwilę Nowy Rok. To czas składania sobie życzeń, ale także snucia marzeń. Czego mogę Panu życzyć?
To był bardzo intensywny, ale dobry rok. A czego można mi życzyć? Przede wszystkim, by nie zwalniać tempa i wciąż mieć dużo energii. Żeby ludzi dawali się zarażać fascynacją do muzyki, przede wszystkim naszej, polskiej, która na to zasługuje. Mamy gigantów, jak Chopin, Szymanowski, Penderecki czy Lutosławski. Ale nie bójmy się pokazywania Moniuszki, Kurpińskiego, Lipińskiego czy Jareckiego. Nasz kraj ma czym się pochwalić!
Życzę w takim razie energii, spełnienia marzeń i większej obecności polskich dzieł na świecie. Również dziękuję i zapraszam do Filharmonii Zielonogórskiej.