Tomasz Pasternak: Początkowo marzyła Pani o rolach sopranu spinto, ale zaczęła Pani zgłębiać techniki „pięknego śpiewu”.
Sondra Radvanovsky: Nigdy nie spodziewałam się, że będę śpiewaczką belcantową. Nie planowałam tego, to przyszło naturalnie. W 2002 roku musiałam poddać się operacji gardła, na moich strunach głosowych coś się pojawiło i trzeba było to wyciąć. Zabieg całkowicie zmienił działanie mojego głosu. Anthony Manoli, coach wokalny, z którym pracuję już prawie trzydzieści lat zasugerował, abym przyjrzała się partii Normy. Byłam na nie, śpiewałam wtedy m.in. Leonorę w „Trubadurze” i Toskę. Anthony uparcie twierdził, że to zmieni całe moje życie. I okazało się, że miał rację! Belcanto nauczyło mnie, jak lepiej posługiwać się głosem. Dodało mi też więcej kolorów, pozwoliło na więcej możliwości wyrazowych. I w pewnym sensie dało wolność. Mogłam śpiewać wysokie dźwięki z lekkością i swobodą, jakiej wcześniej nie miałam w swoim arsenale wokalnym.
Belcanto może mieć zastosowanie w innym repertuarze?
Oczywiście. Ta technika to niczym zbudowanie domu na bardzo mocnych fundamentach. Dzięki niej mogłam w sposób naturalny przejść do mocniejszych partii. I ostatecznie zmierzyć się z Turandot, choć śpiewanej bardziej w stylu Joan Sutherland czy Marii Callas, niż na przykład Birgit Nilsson. Czuję, że dzięki belcanto mogę utrzymać świeżość i „młodość” mojego głosu.
Zmienił się sposób Pani śpiewania?
Tak, przede wszystkim pod względem stylu. Jeśli chodzi o mój głos, ufam Anthony’emu bardziej niż samej sobie. On doskonale wie, jak działa mój aparat wokalny i zna wszystkie jego tajniki. Wie, kiedy mogę popełnić błąd, zanim jeszcze go popełnię. Jestem bardzo szczęśliwa, że mam obok siebie kogoś takiego.
Czy śpiewak powinien radzić się innych osób?
Absolutnie tak. Uważam, że każdy artysta musi mieć przy sobie kilka osób, które zawsze sprawdzają, co się dzieje z głosem. Które są pewne, że wszystko jest w porządku. Tak łatwo jest zacząć popełniać błędy i niszczyć głos. Nieustannie pracuję nad swoją techniką wokalną, jesteśmy tylko ludźmi i ciągle się zmieniamy. Ja, mój coach i moi menedżerowie staramy się widzieć cały obraz przyszłościowo, zastanawiać się, co będzie za 5 czy 10 lat. I jak będzie wtedy funkcjonował mój głos. Jaki będzie jego naturalny rozwój. Zanim wykonałam Turandot, zaśpiewałam prawie wszystkie inne pucciniowskie role. Teraz przygotowuję „Moc przeznaczenia”, ale mam za sobą inne role Verdiego, np. Amelię w „Balu maskowym”, Elżbietę w „Don Carlosie” czy Leonorę w „Trubadurze”… Świadomie rozszerzam repertuar i dzięki temu jestem na scenie przez ostatnie trzydzieści lat. I mam nadzieję, że będę mogła śpiewać tak długo, jak będę tego chciała.
Często stosuje Pani w swojej interpretacji środki aktorskie. Nie boi się Pani zbudowania wyrazu nawet kosztem pięknego dźwięku. Czy na to także pozwala opanowanie techniki belcanto?
W pewnym sensie tak, choć tu znaczenie ma też mój wiek. Zdaję sobie sprawę, na jak wiele mogę sobie pozwolić i jak daleko się posunąć, jeśli chodzi choćby o rejestr piersiowy. W „Roberto Devereux” Elżbieta ma kilka fragmentów, w których jest przerażona, ona musi tam jęczeć i krzyczeć, jest naprawdę bardzo nieszczęśliwa. Ale ciągle trzeba operować belcantem, nawet jeśli wyrazowo zbliża się to do weryzmu. Pozwala mi to używać większej palety barw, mocniejszego zróżnicowania kolorów. Czuję, że mogę grać wieloma odcieniami, także jeśli chodzi o dynamikę. Właśnie z powodu, a może raczej dzięki belcanto. I ponieważ czuję się bardzo pewnie, jeśli chodzi o mój wokalny warsztat, jestem w stanie lepiej zgłębiać charakter postaci. Nie muszę myśleć o technice, kiedy śpiewam te cudowne królowe. To daje mi pełną wolność. Mogę na scenie robić to, co sobie zamierzyłam i o czym marzę.
A jak wybiera Pani partie? Medeę w dziele Cherubiniego, którą zaśpiewa Pani w październiku w Metropolitan trudno chyba pokochać?
Dla mnie aktorski aspekt roli jest równie ważny, jak kwestie wokalne. Kocham grać i uczestniczyć na scenie w teatralnej produkcji, bo opera to także teatr, prawda? Medea to wielkie wyzwanie, to Mount Everest opery, zarówno do zaśpiewania, jak i wykreowania. Ta postać przypomina mi Normę, one różnią się właściwie tylko tym, że kapłanka nie zabija swoich dzieci. Często analizuję karierę Marii Callas i to, co ona robiła. To dla mnie rodzaj przewodnika. Oczywiście nie chcę być jej naśladowczynią. To zresztą jest niemożliwe, ona była unikalna i jedyna w swoim rodzaju. Ja też chcę być unikalna i jedyna, ale w moim własnym rodzaju i specyfice. Nawet jeśli czasem wydaje mi się, że nasze głosy i temperament są do siebie trochę zbliżone. Ale nie widzę siebie np. w roli Carmen, którą Callas zarejestrowała na płytach.
Musi się Pani zainteresować postacią, by ją zagrać?
Śpiewałam Elżbietę w „Don Carlosie”, ale szczerze mówiąc nie uważam jej za bohaterkę szczególnie interesującą, pomimo tak wspaniałej muzyki i tak pięknego śpiewania. „Don Carlos” to w ogóle opera o mężczyznach i relacjach między nimi. Podobnie Amelia Grimaldi w „Szymonie Boccanegrze” to rola, którą śpiewałam tylko koncertowo i też nie wydaje mi się szczególnie fascynująca.
A Desdemona w „Otellu”?
To partia, która mi uciekła, bardzo chciałam ją zaśpiewać, i nawet miałam już kontrakt na występ w Operze w Waszyngtonie. Ale zadzwonili z Metropolitan prosząc o pilne zastępstwo, nie mogłam odmówić i musiałam ten występ odwołać. Jest mi z tego powodu przykro. To wspaniała, wielowymiarowa postać i zawsze, jak u Verdiego, cudownie wyposażona muzycznie. Taką rolą jest też Elena w „Nieszporach sycylijskich”, bardzo podoba mi się i wokalnie, i aktorsko. To chyba mój ulubiony Verdi, obok Luizy Miller.
Z powodzeniem zaśpiewała Pani trzy Tudorowskie królowe Donizettiego: Marię Stuart, Annę Boleyn i Elżbietę I. Dlaczego ta trylogia jest tak magiczna? I dlaczego tak mało artystek je wszystkie wykonuje?
Są to partie bardzo różne wokalnie, każda z nich napisana jest z myślą o innym rodzaju głosu. Trzeba dysponować też soprano d’agilita, sopranową koloraturą dramatyczną. Taką śpiewaczką była na przykład Joan Sutherland. Ale także Maria Callas, mimo że te artystki były zupełnie inne.
Anna Bolena napisana jest relatywnie nisko, Maria Stuarda to po prostu sopran liryczny, Elżbieta w „Robercie Devereux” to dramatyczna koloratura. Donizettiowskie królowe wymagają mądrych i świadomych śpiewaków, którzy potrafią w tych trzech różnych dziełach się odnaleźć, przeprowadzić siebie przez nie. Kilka śpiewaczek być może przedwcześnie to zaśpiewało, to mogło skrócić ich kariery, ze względu na mocne, a przez to siłowe śpiewanie, zwłaszcza Elżbiety. O tym mówiła np. wspaniała Beverly Sills. Trzeba również znać historię Anglii i historię Tudorów. Te trzy władczynie żyły naprawdę, nie są to postaci fikcyjne. Sporo o nich wiemy. Musimy poznać ich czasy, aby w pełni oddać im szacunek i być wiarygodnym w ich kreowaniu. Naprawdę wymaga to bardzo dużo pracy.
Jest Pani uznaną interpretatorką muzyki włoskiej. Pani Norma uznawana jest obecnie za jedną z najwybitniejszych na świecie. Pani ojciec był Czechem, w Pani żyłach płynie słowiańska krew. Czy ma to wpływ na Pani interpretację?
Nie mam wątpliwości, że ta „słowiańskość” ma ogromne znaczenie, także jeśli chodzi o kolor mojego głosu. Proszę spojrzeć na moją twarz! Mam czeskie rysy, co zawsze podkreślała moja babcia, mówiąc, że nigdy nie wyprę się swojego pochodzenia. To dzięki mojemu ojcu mam ciemne dźwięki w głosie. Moja matka z kolei była Dunką i ona też dała mi nordyckie brzmienia, tak jak u Birgit Nilsson. Mam wielkie szczęście, mając takich rodziców. Ta „słowiańskość” i ta „nordyckość” w moim śpiewie balansują się i uzupełniają. Wykorzystuję ciemne kolory, gdy wykonuję repertuar czeski, na przykład „Rusałkę”. To aria, której uczył mnie mój ojciec. Ale gdy śpiewam np. Turandot, wykorzystuję „duńskie” podejście, ten chłód i brzmienie, które pozwala skutecznie przebić się przez orkiestrę.
Czy trudno jest odnaleźć się w różnym, także językowo repertuarze?
Według mnie muzyka włoska, także ze względu na język, jest najbardziej śpiewna. Choć w pewnym sensie ma dużo wspólnego z muzyką czeską, oczywiście Czesi mają znacznie więcej spółgłosek. Pamiętam, jak po raz pierwszy uczyłam się arii Rusałki, miałam problem na przykład ze słowem vstříc, marzyłam, aby w tym słowie było więcej samogłosek, bo łatwiej można by to wymówić.
Ale generalnie samogłoski w języku włoskim i czeskim są bardzo podobne.
Także dlatego lubię śpiewać repertuar czeski. To zabawne, jak dorastałam, mój ojciec nie chciał mówić do mnie po czesku. To był tajemny język moich rodziców, którego używali kiedy rozmawiali o mnie, a ja nic nie rozumiałam. Ale dużo słuchałam. W ogóle dziecko ma najlepszą zdolność do uczenia się wzorów językowych. Ten język przyszedł do mnie niejako w sposób naturalny. Kocham muzykę czeską, jest cudowna.
Jest tak wielu kompozytorów, tak bardzo różnorodnych…
Na przykład Janaček… Mam nadzieję, że dodam do swojego repertuaru, w ciągu najbliższych lat, znacznie więcej czeskich pozycji. Bo kocham ten język. Mówię po włosku, co oczywiście bardzo pomaga mi w przygotowywaniu partii. Verdi i Puccini to w ogóle najbliżsi mi kompozytorzy. Mam ogromne szczęście, że mogę ich śpiewać, nie tylko dlatego, że ich kocham, ale także dlatego, że to pasuje naturalnie do mojego głosu.
Ale nigdy nie śpiewała Pani Rossiniego?
Śpiewałam, „Stabat Mater”. Ale generalnie koloratura u Rossiniego jest zupełnie inna, niż u Donizettiego czy Belliniego. Musi być czysta i jasna, w przypadku takich głosów, jak mój, nie do końca ma to zastosowanie. Musiałabym śpiewać inaczej, ale to nie do końca pasuje do mojego rodzaju głosu, niezależnie od technicznych umiejętności koloraturowych.
Nawet Matylda w „Wilhelmie Tellu”?
„Wilhelm Tell” to zupełnie inna rossiniowska muzyka. To też opera tenorowa, Matylda ma piękne śpiewanie, ale nie pełni kluczowej roli w tym dramacie. Trochę tak jak Elżbieta w „Don Carlosie”.
NDI Sopot Classic to wspaniały, prestiżowy festiwal. Na scenie Opery Leśnej występowali wcześniej w „Gali Operowej” m. in. Piotr Beczała, Rolando Villazón, Aleksandra Kurzak, Roberto Alagna, Ildar Abdrazakov…Będzie to Pani kolejna wizyta w Polsce.
Śpiewałam kilka lat temu w Gdańsku, jeszcze przed wybuchem pandemii. Publiczność, dla której występowałam, była wtedy niesamowita. Pojawiłam się tam kilka dni przed moimi urodzinami i zaśpiewano mi „Szto lat”, tak się mówi w waszym języku?
Nie, mówi się „Sto lat”.
Było to niezwykle wzruszające, w ogóle powitanie mnie i moje przyjęcie było niewiarygodne. Wiem, że Sopot jest niedaleko Gdańska. Nie mogę się doczekać tego występu, wiem, że będę śpiewała w otwartej przestrzeni. Piotr Beczała, z którym wielokrotnie występowałam, ostatnio w „Balu maskowym” w Operze Bawarskiej w Monachium, jest dla mnie wyjątkową osobą. Z nim, jak i jego żoną Kasią, mam specjalną towarzyską relację. Mogę ich nazwać swoimi wielkimi przyjaciółmi.
A co Piotr Beczała opowiedział Pani o Sopocie?
Powiedział, że będę zachwycona. To jedno z piękniejszych miejsc, w którym można wystąpić, ta scena jest rzeczywiście w lesie. Od razu wyobraziłam sobie Rusałkę. I dlatego muszę zaśpiewać „Pieśń do księżyca”, to moja ukochana aria. Będę na świeżym powietrzu i mam nadzieję, że mocno będzie świecił księżyc. Bardzo cieszę się na kolejną wizytę w Polsce. Jak mówicie w Polsce „Hello”?
„Cześć” czyli po czesku „Ahoj”. Dziękuję za rozmowę. Do zobaczenia w Sopocie!