Berlińska inscenizacja „Toski” Pucciniego wzbudziła we mnie skrajne uczucia. Zachwyciła strona muzyczna i bardzo zirytowała niedobra reżyseria. Prezentowany spektakl miał swoją premierę 10 lat temu, a łotewski reżyser Alvis Hermanis postanowił zainscenizować to najbardziej znane dzieło Pucciniego wbrew muzyce i w sprzeczności z librettem. Jakby chciał zrobić wszystko w inny, lepszy sposób niż w dotychczasowych, inscenizacjach.
Odnosiłem wrażenie, że Hermanis zapoznał się jedynie ze streszczeniem opery, nie mówiąc już o muzyce i zawartych w nich akcentach czy fragmentach ilustrujących konkretną akcję. W rezultacie otrzymaliśmy dziwaczny spektakl, archaiczny, nielogiczny – typową ramotę z udziwnionymi rozwiązaniami reżyserskimi.
Dekoracje i kostiumy są klasyczne, ale inscenizatorzy postanowili wykorzystywać jedynie proscenium, co sprawia, że mamy płaski, płytki obrazek a wykonawcy mogą poruszać się jedynie od kulisy do kulisy.
Pierwszy akt inscenizacyjnie wypada chyba najlepiej (choć scena „Te Deum” jest rozczarowująca), ale dalej jest naprawdę źle. Pomimo, że muzyka Pucciniego nasycona jest silnymi emocjami nie doświadczamy ich ani w scenie patriotycznego uniesienia Cavaradossiego, ani w scenach tortur, ani w relacji Tosca-Scarpia. W trzecim akcie Floria Tosca pojawia się na zamku świętego Anioła jakby przez przypadek, po prostu wchodzi i opowiada Cavaradossiemu co się przed chwilą wydarzyło – w sposób jakby omawiała codzienne sprawy. Szkoda, że taki dramatyczny potencjał nie został wykorzystany.
Jasnym punktem spektaklu jest kreacja wokalno-aktorska Gerarda Finleya w roli barona Scarpii. To najbardziej przemyślana i konsekwentnie poprowadzona rola. Finley ma dar ukazywania postaci wielowymiarowych, skomplikowanych psychologicznie. Jego Scarpia przypomina angielskiego dżentelmena. Nienaganne maniery, doskonale ubrany, świadom swojej pozycji społecznej, elegancki w każdym calu. Podczas pierwszego spotkania z Toską budzą się w nim demony pożądania nad którymi stara się zapanować. Gdy Toska w chwili zwątpienia w szczerość uczuć Maria (po znalezieniu wachlarza hrabiny Attavanti) opiera głowę na ramieniu Scarpii – jego ciało przeszywają niemal drgawki seksualnego pożądania. Po opuszczeniu kościoła przez Florię, baron na chwilę traci panowanie nad sobą i rozkoszuje się niedawną chwilą bliskości, której doznał. W jego ciele i na twarzy rysuje się błogość, ekstaza i rodzi się plan zdobycia śpiewaczki. Jest jak psychopatyczny przestępca – z wierzchu idealny i nie budzący żadnych podejrzeń, a w środku drzemie przemocowość i najgorsze instynkty.
W drugim akcie, początkowo to on rozdaje karty w relacji z Toską – prowadzi z nią grę na śmierć i życie. Jego pewność siebie gubi go jednak. Wystarczyło, by Toska obdarzyła go pocałunkiem i dotknęła w czuły sposób, by stracił czujność i w rezultacie dał się zamordować. Wokalnie Finley jest bez zarzutu. Nie szarżuje głosem, ale nadaje mu różne odcienie emocjonalne. Wspaniała kreacja!
Partię tytułowej bohaterki śpiewała Lise Davidsen, jedna z najbardziej uzdolnionych współczesnych śpiewaczek. Jej głos jest jak stal i tnie nim powietrze jak mieczem, silny i równy we wszystkich rejestrach o soczystej barwie. Potęgą brzmienia góruje nad wszystkimi wykonawcami. Jeżeli chodzi o stronę aktorską, to najlepiej poradziła sobie w pierwszym akcie. Z wdziękiem przechodząc od postawy silnej kobiety – słynnej śpiewaczki, po zagubienie, niepewność i zazdrość zakochanej dziewczyny. W kolejnych aktach zabrakło emocji. Z pewnością nie pomagała też inscenizacja. Ale przymykam oko na zadania aktorskie, gdy mam do czynienia z tak wspaniałą śpiewaczką.
W roli Maria Cavaradossiego wystąpił 30 letni włosko-brytyjski tenor Freddie De Tomasso, którego za moment zobaczymy na najważniejszych scenach świata. Obdarzony nośnym, silnym i dźwięcznym głosem o bardzo przyjemnej barwie z łatwością sięgający do górnych rejestrów, był godnym partnerem dla Davidsen. „Recondita armonia”, „Vittoria! Vittoria!”, „E lucevan le stelle” wypadły znakomicie, podobnie jak duet z Toską w pierwszym akcie. Aktorsko bez fajerwerków, ale mimo to stworzył prostą postać zakochanego malarza i zaangażowanego patrioty.
Na słowa uznania zasługują świetnie brzmiący chór oraz orkiestra pod batutą 88-letniego nestora światowej dyrygentury – Zubina Mehty. Maestro z zaskakującą werwą poprowadził spektakl, nadając mu od strony muzycznej dynamiki, której tak bardzo brakowało na scenie. Wypełniona po brzegi sala opery berlińskiej nagrodziła wykonawców wielominutowymi owacjami na stojąco i głośnymi okrzykami.
Obejrzałem spektakl 15 września 2024 roku. Tego wieczoru niestety nie wykonywano zdjęć obsady, o której piszę. Zamieszczam dostępne zdjęcia prasowe.