Kiedy odchodzą osoby tak bardzo zasłużone, powszechnie znane, autorytety, ludzie doceniani, ale też zawsze obecni w przestrzeni medialnej, pojawiają się oficjalne komunikaty, słowa uznania, podziękowania, prywatne wspomnienia współpracowników, przyjaciół czy znajomych. Wszyscy wszystko ubierają w piękne słowa, składają hołd. A ja zastanawiam się, jak sama Elżbieta Penderecka chciałaby zostać zapamiętaną? Co chciałaby przeczytać? Co dla Niej byłoby najważniejsze? Jaki obszar Jej szerokiej działalności wskazałaby jako ten, który sprawił najwięcej radości, przyniósł satysfakcję?…
Należała do grona osób, dla których nie ma rzeczy niemożliwych. Nadzwyczaj aktywna, energiczna, obdarzona silnym charakterem oraz nieprawdopodobnym zmysłem organizacyjnym, talentem do precyzyjnego planowania. Charyzmatyczna. Z najlepiej pojętym uporem i wielką determinacją, pasją dążyła do wytyczonego celu. Taktowna, aczkolwiek często nieustępliwa. Całkowicie przekonana do swych projektów, a jednocześnie twardo stąpająca po ziemi, doskonale zdawała sobie sprawę z trudności, które będzie musiała pokonać, by na niełatwym rodzimym gruncie, zrealizować pomysły godne najważniejszych światowych ośrodków kultury. Tak było przy realizacji Wielkanocnego Festiwalu Beethovenowskiego w Krakowie i później w Warszawie, cyklu „Koncerty Wielkich Mistrzów – Elżbieta Penderecka zaprasza” czy wydarzeń w ramach Krakowa 2000 („Cykl Wielkich Wykonań”). Nigdy się nie poddawała, bo doskonale zdawała sobie sprawę z wagi i rangi tych przedsięwzięć.

Marzyła, by w swoim Krakowie – mieście bez filharmonicznej sali z prawdziwego zdarzenia, ale ze wspaniałym zespołem Filharmonii Krakowskiej, w której skład wchodził przez wiele lat Jej ojciec, wiolonczelista Leon Solecki, stworzyć silny ośrodek muzyczny. Zapraszała najwybitniejszych muzyków, znanych solistów, dyrygentów, znakomite orkiestry. Z zapartym tchem melomani czekali na nadzwyczajne artystyczne spotkania. Poziom wykonawczy koncertów był niebotyczny, a artyści prawdziwie zachwyceni profesjonalizmem oraz serdecznością jaką otaczała ich Elżbieta Penderecka, która z uwagą czuwała nad najdrobniejszymi elementami, dopracowywała w każdym detalu pobyt swych gości. Otaczała ich, ale także odbiorców zasiadających na widowni, jakąś trudną do uchwycenia atmosferą prawdziwego święta, podkreślonego starannie przygotowanymi publikacjami, wysmakowaną oprawą – pięknymi bukietami kwiatów czy pamiątkowymi drobiazgami wręczanymi uczestnikom festiwalu.

Miałam szczęście opisywać i relacjonować te cudowne koncerty na łamach „Przekroju”. Uczestniczyłam w perfekcyjnie przygotowanych konferencjach i śniadaniach prasowych, uroczych, przepełnionych wspaniałą atmosferą spotkaniach towarzyszących wydarzeniom artystycznym. Przeprowadzałam wywiady zarówno z prof. Krzysztofem Pendereckim, jak i z Elżbietą. Czasem robiłam dokumentację fotograficzną na prośbę Elżbiety, czasem jako ilustrację do własnych tekstów.
Państwo Pendereccy byli obecni w moim życiu już wcześniej, bo w Krakowie tak to już jest, że znają się wszyscy… Wpadamy na siebie podczas spektakli, koncertów, wernisaży, na Rynku czy na Floriańskiej… a już na pewno w kawiarniach… I tu uruchamia się cały kalejdoskop wspomnień, wspólnych chwil, rozmów, sytuacji zabawnych, ale też smutnych… Doskonale pamiętam moją pierwszą wizytę na Woli Justowskiej – późną jesienią, wiele lat temu – jeszcze w ubiegłym wieku… Przy drzwiach wejściowych stały dwie ogromne donice z jasnymi begoniami, a pomiędzy nimi roześmiana Elżbieta zapraszając do domu szybciutko, bo zimno.

Jakże uroczymi gospodarzami byli Państwo Pendereccy. Witali wszystkich z naturalnym i niewymuszonym ciepłem. W Krakowie czy ukochanych Lusławicach zawsze częstując choćby ciastkiem czy filiżanką herbaty. Dom był ważny. Z czasem stał się także biurem, ale nigdy nie zatracił klimatu. Podczas Świąt Bożego Narodzenia ubierano gigantyczną choinkę, w Wielkanoc pojawiały się pisanki, bazie, żonkile… Na stoliku fotografia z Krystianem Zimermanem.
To pielęgnowanie tradycji było potrzebne profesorowi. Lubił otaczać się pięknymi przedmiotami, antykami, kochał ogród, ale o całość dbała i zarządzała żona. Kiedyś wpadłam po materiały do publikacji – Krzysztof Penderecki rozglądał się nieco bezradny po domu; szukał w bibliotece potem w pokoju z fortepianem, na którym pełno było nut z powstającą kolejną partyturą, w końcu bezradnie rozłożył ręce… no przygotowałem wszystko… zaraz znajdę, tylko Elżbieta znowu kazała pomalować ściany, choć jeszcze wcale nie trzeba było, ale ona musi mieć idealnie… jeszcze nie zdążyliśmy poukładać po remoncie… – z zakłopotaniem tłumaczył się kompozytor.
Innym razem idę sobie do szklarza z jakąś ramką do oprawy lustra. Nagle słyszę ostre hamowanie. Koło mnie zatrzymuje się Elżbieta. Szybko zamyka samochód i z figlarnym spojrzeniem mówi – potrzebuję małą szklaną półeczkę do łazienki.

Całkiem niedawno spotkałyśmy się w Empiku. Było późno, tuż przed zamknięciem sklepu. Naprędce kompletowałam z córką zeszyty do szkoły, Elżbieta szukała prezentu. Na zawsze zapamiętam promienny uśmiech i szczere zainteresowanie okazane małej dziewczynce, która opowiadała o pierwszych, jeszcze niepewnych, krokach stawianych w grze na skrzypcach. Florentynko, koniecznie musisz mnie odwiedzić i coś mi zagrać! Na pożegnanie „przybiły sobie kilka delikatnych piątek i żółwików” – widzisz ja inaczej nie mogę, bo mam trochę chorą rączkę …
Cieszyła się na wieść o tekście poświęconym płycie z nagraniami muzyki filmowej i teatralnej Krzysztofa Pendereckiego oraz wywiadzie z Andrzejem Kosowskim – pomysłodawcą wydawnictwa. Oba materiały ukazały się w „Presto”.

Dbałość o dorobek męża stał się w ostatnich latach najważniejszym punktem działalności. Nieustająco wspierała młodych artystów, wartościowe inicjatywy twórcze, wszelkie przedsięwzięcia związane z kulturą. Gorąco wierzyła w siłę muzyki. Miała tyle planów. Nade wszystko była zawsze obecna i tej obecności będzie bardzo brakować.




