Prawie 40 lat temu na Festiwalu w Salzburgu, gdzie byłem wtedy po raz pierwszy, pewien świeżo poznany krytyk, bodaj z Wielkiej Brytanii, dwa razy starszy ode mnie, zapytał: Chłopcze, ile widziałeś w życiu inscenizacji i wykonań oper, które uważasz za doskonałe? Zaskoczył mnie, ale odpowiedziałem ostrożnie: może dziesięć, dwanaście. Na co on: to jesteś bardzo szczęśliwym człowiekiem, bo ja mogę wymienić tylko pięć.
Zapamiętałem to na całe dalsze moje operowe życie. Dlatego jestem bardzo krytyczny i bezwzględny w ocenach. Opera to najwspanialszy i najtrudniejszy w realizacji gatunek sztuki. Tu jest wszystko: poezja, muzyka, teatr obejmujący grę aktorską, scenografię, kostiumy, efekty techniczne. I wszystko musi „zagrać”. Być spójne. To prawie cud, jeśli się udaje.
Jestem szczęśliwszy od tego wówczas 70-latka, bo ja teraz, mniej więcej w jego wieku, mogę wymienić około 20. I do nich właśnie zaliczyłem inscenizację „Wypraw pana Broučka” Leoša Janáčka w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Sam wybór dzieła wskazuje na odwagę: to najmniej znana i najrzadziej wystawiana opera Janáčka. Jedyna jego opera komiczna.
Zacznijmy od muzyki i przede wszystkim: śpiewu. Bo to jest moim zdaniem w operze najważniejsze! Inscenizacja, znowu moim zdaniem, to rzecz wtórna, chociaż ważna, bo jest interpretacją libretta w zgodzie (oby!) z muzyką i poezją.
Otóż piekielnie trudne partie wokalne wykonane zostały perfekcyjnie. Monika Mych-Nowicka zdaje się nie mieć ograniczeń dla swojego pięknej barwy lirycznego sopranu. Skoki interwałowe z precyzją wręcz komputerową, cudowne kantyleny liryczne, emocja w każdym wymiarze od miłosnego zapamiętania do humoru i drwiny. Wszystko jest w tym głosie i w tej potrójnej postaci (Málinka, Etherea, Kunka). Rafał Żurek obdarzony urokliwym tenorem lirycznym sekundował jej dzielnie jako Mazal, Blankytný, Svatopluk i Petřík. W partii tytułowej (Pan Brouček) popisał się brawurą wokalną i świetną charakterystyką postaci, m.in. także po prostu poprzez pełen wyrazu śpiew a nie tylko grę aktorską, tenor Karol Kozłowski.
Już tylko wymienię pozostałych głównych wykonawców, wszystkich na najwyższym poziomie wokalnym i aktorskim. Niezrównana jeśli chodzi o bogatą barwę mezzosopranowego głosu i fenomenalna aktorsko Anna Lubańska (Kedruta), Sebastian Szumski (Würfl, Patron, Konšel), Bartłomiej Misiuda (Sakristán, Lunarbor, Domšík od Dzwonu), Natalia Puczniewska-Braun (Potboy, Cudowne dziecko) i paru innych w mniejszych rolach.
Kierownictwo muzyczne gra w tym dziele kluczową rolę. Muzyka Janáčka jest trudna w odbiorze dla słuchaczy przyzwyczajonych do np. współczesnego mu Pucciniego. Nie ma tu wpadających w ucho i niemożliwych do zapomnienia melodii. Jest bogata instrumentalnie, w śpiewie prawie wyłącznie recytatywna i powiązana integralnie z czeską mową. Tu po wyjściu z teatru nikt nic nie będzie sobie w głowie nucić! A jednak jest fenomenalnie barwna, fascynująca, osobliwa, trochę jak fresk, którego szczegółów nie zapamiętamy, ale który pozostawi wrażenie niezapomnianego krajobrazu.
Dyrygentka Katarzyna Tomala-Jedynak stworzyła z brawurowo grającą orkiestrą fascynującą materię: logiczną i precyzyjną, lśniącą barwnymi szczegółami, porywającą rytmami, fakturą i… jednak czasem pojawiającymi się jak klejnot śladami melodii!
Teraz inscenizacja. Dla większości krytyków to dzisiaj rzecz najważniejsza. Dla mnie ważna, ale jednak za muzyką. Reżyser nie jest, moim zdaniem, równorzędnym partnerem kompozytora i librecisty, lecz tylko interpretatorem. Jeśli wykracza poza tę rolę, co dzisiaj zdarza się nagminnie, od powstania potworka w operze nazywanego Regietheater, który miał w założeniu po prostu w teatrze dramatycznym otumaniać władze byłej NRD przez wystawianie niezabronionej przez komunistów klasyki, ale ze współczesnym, opozycyjnym podtekstem, jest – powtórzę to: moim zdaniem – uzurpatorem.
Na szczęście David Pountney oraz jego współpracownicy (Leslie Travers – dekoracje, Marie-Jeanne Lecca – kostiumy, Lynne Hockney – choreografia, Tim Mitchell – reżyseria świateł) to doskonale rozumieją. Stworzyli razem fascynujące widowisko na granicy popisów wręcz cyrkowych, ale mądre, spójne, barwne, opowiadające klarownie historie zawarte w libretcie, nigdy nie sprzecznie z muzyką Janáčka, lecz ją uzupełniając, wyjaśniając, wydobywając głębię przemyśleń obu autorów: muzyki i poezji.
Do tej dwudziestki przedstawień operowych mojego życia, o której wspomniałem na początku tekstu, pozwalam sobie dodać numer 21.