Był nie tylko śpiewakiem, lecz także aktorem, wizjonerem, biznesmenem, wielkim patriotą i propagatorem polskiej kultury na świecie. Jego głos niósł światło i radość gdziekolwiek się pojawił. 56 lat temu, 15 sierpnia 1966 roku, w Harrison koło Nowego Yorku, zmarł Jan Kiepura.
– W Polsce wszędzie były manifestacje na moją cześć po koncertach i szalony entuzjazm podczas koncertów. Nawet w Warszawskiej Operze wszyscy koledzy zachwycali się mną i całowali, a za głowy się łapali i latali po kulisach, kiwając ze zdumieniem głowami. Popławski był niektórymi momentami zdumiony i mówił, że dopiero teraz wierzy w to, co o mnie czytał – tak Jan Kiepura pisał w liście do brata, Władysława, z swojego tournée po Europie, na które składał się między innymi występ w londyńskiej Royal Albert Hall, koncerty w Lipsku, Monachium, Sztokholmie, Madrycie, Paryżu, Gdańsku i oczywiście Warszawie. W tym samym roku został po raz pierwszy zaproszony do Metropolitan Opera w Nowym Yorku na sezon 1928/29. Wielkimi krokami zbliżał się także debiut w La Scali. Świat stał otworem przed niespełna dwudziestosześcioletnim śpiewakiem.
Niekwestionowany jest talent i kunszt wokalny Jana Kiepury. Należy jednak pamiętać, iż ten ambitny chłopak z Sosnowca osiągnął tak wiele również dzięki niezachwianej wierze w siebie. W liście do rodziców, przed koncertem w Płocku 1925 roku, pisał: – „Rigoletto” bardzo ładnie śpiewam i bardzo lubię tę rolę. Ona też lepiej leży mi w głosie niż „Faust”, w którym jestem bez konkurencji w całej Polsce.
Jednocześnie miał ogromną świadomość ciężkiej pracy i traktował zawód śpiewaka bardzo serio. Potrafił poświęcać na naukę długie miesiące, nie przerywając jej żadnymi występami nawet przez pół roku. Wierzył, że sam potrafi zapracować na własny sukces. – Mam w nosie wszystkie protekcje – pisał w liście do brata. – Siła i prawda zawsze zwycięża i rządzi światem. Ja zaś jestem prawdą i nie potrzebuję fikcji ani naciągań.
Determinacja Jana Kiepury szybko zaowocowała. Stworzył niezapomniane kreacje sceniczne zarówno w partiach tenorowych najsłynniejszch oper – Kalaf w „Turandot”, Książę Mantui w „Rigoletto”, Rudolf w „Cyganerii”, Cavaradossi w „Tosce”, Radames w „Aidzie”, Manrico w „Trubadurze”, Doń Jose w „Carmen”, Jontek w „Halce” – jak i operetek („Wesoła Wdówka”, „Carewicz”, „Księżniczka Czardasza”, „Kraina uśmiechu”). Wystąpił także w kilkunastu produkcjach filmowych. Na planie jednej z nich, „Dla ciebie śpiewam” z 1934 roku, poznał swoją żonę, Martę Eggerth.
Ówczesna prasa, polska i zagraniczna, rozpisywała się o nim z podziwem: „W Operze Królewskiej w Budapeszcie odniósł Kiepura olbrzymi sukces w ‚Turandocie’. – W najbliższym czasie – jak twierdzą w Budapeszcie – Kiepura będzie odznaczony wysokim orderem węgierskim i ma otrzymać tytuł ‚nadwornego śpiewaka Królewskiej Opery w Budapeszcie. To fragment artykułu z 1927 roku. Jeden z lwowskich dziennikarzy, W. Raort, stworzył nawet termin „Kiepuriada”, określając w ten sposób panującą wokół tenora aurę uwielbienia graniczącą z amokiem.
Nie minął się jednak z prawdą. Kiepurę niemal bezustannie otaczało morze głów. Na dworcach, lotniskach, u drzwi teatrów. Śpiewał dla wielbicieli zarówno z balkonów hoteli, jak i stojąc na dachu swojego samochodu. Zakochane w nim melomanki słały niezliczone listy przepełnione wyznaniami. Korespondencja ta nasiliła się szczególnie, gdy świat obiegła wieść o zaręczynach tenora z Martą Eggerth. Fanki prześcigały się w ofertach matrymonialnych, dwojąc się i trojąc by zdeklasować wybrankę. Niektóre z nich groziły nawet samobójstwem.
Kiepura jednak doskonale wiedział, że żyje nie dla splendoru, choć ten niewątpliwie mu schlebiał, lecz dla Sztuki. I tylko przez szacunek dla niej będzie mógł stać się wielkim. Do dziś stawiany jest za wzór dla wszystkich kolejnych pokoleń śpiewaków operowych.
Dwa dni przed śmiercią dał swój ostatni koncert, dla Polonii amerykańskiej w Portchester (Wielka Brytania). Festiwal jego imienia, w jego ukochanej Krynicy Zdroju, odbywa się już od przeszło pół wieku.