Utrzymująca się przez ponad pół wieku tradycja festiwalowych koncertów stwarza cały wachlarz możliwości. Okazję do zaprezentowania zupełnie nowych głosów i twarzy polskiej opery. Jak również radość obcowania z artystami doświadczonymi, których śmiało można nazwać stałymi bywalcami tej rokrocznej uroczystości.
Na krynickim deptaku, w Sali Balowej Starego Domu Zdrojowego, czy też na scenie Pijalni Główniej, ten jeden, magiczny tydzień w roku daje możliwość spotkania ze śpiewakami i śpiewaczkami uwielbianymi przez kolejne pokolenia widzów. Uwielbianymi do tego stopnia, że – jak miałam okazję przekonać się podczas rozmów z melomanami – dla konkretnych nazwisk są oni w stanie pokonać setki kilometrów. Tak oto Krynica po raz kolejny zasłużyła na miano polskiej stolicy opery i operetki w okresie wakacyjnym, gdy aura sprzyja podróżom, zwłaszcza do górskich uzdrowisk.
Czymże byłby Festiwal im. Jana Kiepury bez tenorowych głosów? Dyrektor artystyczny, profesor Tadeusz Pszonka, postanowił zainaugurować wydarzenie właśnie koncertem tenorów. Układając program gali „Arie dla Kiepury” wykazał się on ogromną wiedzą na temat ról operowych kreowanych przez Patrona na scenach świata. Był to w zasadzie creme de la creme repertuaru tenorowego, od Stefana ze „Strasznego dworu”, poprzez Cavaradossiego z „Toski”, Radamesa z „Aidy”, aż po Manrica z „Trubadura”. Soliści Dominik Sutowicz, Rafał Bartmiński i Tomasz Kuk, robili co w ich mocy, by koncert był godnym hołdem dla Jana Kiepury.
Wokalnie wyróżnił się zwłaszcza trzeci z nich. Tomasz Kuk, będąc już ponad ćwierć wieku na scenie, wciąż imponuje nienaganną techniką wokalną i dbałością o higienę głosu, starannie dobierając odpowiednie dla siebie role. Natomiast atutem Dominika Sutowicza, dysponującego dużym głosem o pięknej słonecznej barwie, jest ogromny pokład emocji w każdym z wykonań. Czyni to jego interpretacje operowych bohaterów na wskroś autentycznymi.
Tenorom partnerowały trzy sopranistki. Agnieszka Kuk udowodniła, że jej głos brzmi najlepiej w duetach z mężem, Tomaszem Kukiem. W wykonanie „Parigi, o cara” z „Traviaty” Verdiego para włożyła wiele uczucia. Był to zresztą nie pierwszy wspólny występ małżeństwa Kuków podczas Festiwalu im. Jana Kiepury. W 2017 roku zaśpiewali oni recital arii i duetów operowych w Sali Balowej Starego Domu Zdrojowego. Akompaniował im wówczas Joachim Kołpanowicz, obecnie dobrze zapowiadający się dyrygent młodego pokolenia.
W tym roku po raz pierwszy do Krynicy miała okazję przyjechać Adriana Ferfecka, podczas gali partnerująca Rafałowi Bartmińskiemu. Młoda śpiewaczka kompletnie przyćmiła tenora w duecie Mimi i Rudolfa „O soave fanciulla” z pierwszego aktu „Cyganerii” Pucciniego. Jej zmysłowy sopran liryczny wzbił się na wyżyny i pozostawił po sobie niedosyt, że artystkę tamtego wieczoru można było usłyszeć jedynie w dwóch duetach (drugim z nich był duet Micaeli i Don Jose z „Carmen” Bizeta, „Parle moi de ma mère”).
Na uwagę zasługuje bez wątpienia Eliza Kruszczyńska, solistka Opery Wrocławskiej. Krynicka publiczność mogła usłyszeć ją w duetach z Dominikiem Sutowiczem. Jej sopranu dramatycznego słucha się z przyjemnością. Jej głos jest gęsty, trójwymiarowy, o szlachetnej barwie. Doskonały do partii Toski, którą zaśpiewała w duecie „Mario! Mario!” z pierwszego aktu arcydzieła Pucciniego.
Pozostaje jedynie żałować, że koncert Trzech Tenorów rozpoczął się zupełnie nie pasującą do reszty programu uwerturą „Polonia” skomponowaną przez Ryszarda Wagnera. Zdecydowanie zbyt ciężką i pełną patosu, jak na galę inaugurującą letni festiwal.
Gorących, południowych klimatów doświadczyli widzowie koncertu hiszpańskich zarzueli, który odbył się 9 sierpnia. I tym razem pojawiły się wysokie głosy – sopran Iwony Sobotki oraz tenor Arnolda Rutkowskiego. Oboje są niewątpliwie u szczytu wokalnej formy, choć każde z nich zdecydowanie lepiej brzmi solo, niż w duecie.
Iwona Sobotka to śpiewaczka skupiająca na sobie sto procent uwagi widza. Jej pełen magnetyzmu wizerunek, naturalność i niewymuszona nonszalancja, z jaką porusza się na scenie, a przede wszystkim głos – nośny, mocny, technicznie doskonały – to największe atuty solistki. Z imponującą lekkością frazowania oczarowała publiczność w ariach skomponowanych przez Pabla Lunę, Federica M. Torrobę, czy Ruperta Chapiego. W istnym kalejdoskopie zmieniających się nastrojów, od dumy poprzez nostalgię i melancholię, aż po uwodzicielską zmysłowość.
Każdy, komu nie obcy jest repertuar hiszpańskich tenorów Plácido Domingo i José Carrerasa, z pewnością od razu rozpoznał utwory wykonane tamtego wieczoru przez Arnolda Rutkowskiego. „No puede ser”, „Amor vida de mi vida” czy „Granada” to ponadczasowe przeboje. Ostatni z nich Rutkowski bisował na prośbę publiczności, co zaowocowało długą i rozentuzjazmowaną owacją. Głos tenora jest zresztą obecnie w znakomitej formie, co udowodnił zwłaszcza w górnych rejestrach.
Nie bez znaczenia była tu także mistrzowsko poprowadzona Orkiestra Filharmonii Krakowskiej pod batutą Zbigniewa Gracy. Dopełniając całokształtu muzycznej uczty, którą koncert „Ognista hiszpańska operetka, czyli zarzuela i nie tylko” bezsprzecznie był.
Jednak największe tłumy na widowni zgromadził koncert ostatni. To na jej udział kilka pokoleń krynickiej publiczności czeka najbardziej. Jest niekwestionowaną operetkową divą, artystką o olbrzymim dorobku, królową scen, wzorcem elegancji i wdzięku. Należała także do ulubionych śpiewaczek Bogusława Kaczyńskiego, wieloletniego dyrektora Festiwalu im. Jana Kiepury. Mowa tu oczywiście o Grażynie Brodzińskiej. Artystka była gwiazdą koncertu finałowego „Magiczny świat operetki”.
Bez względu na to, czy solo, czy w duecie z tenorem Sławomirem Naborczykiem bądź barytonem Jakubem Milewskim, sopran Grażyny Brodzińskiej wciąż brzmi świeżo i świetliście. Wysokie dźwięki nie stanowią dla niej żadnej trudności, mimo kilku dekad kariery artystycznej i można odnieść wrażenie, że czas zatrzymał się dla tej zjawiskowej śpiewaczki. Jest tak samo perfekcyjna wizerunkowo i promienna jako osoba, jak wówczas, gdy w 1997 roku podpisywała dla mnie swoją świeżo wydaną solową płytę „Jestem zakochana”. Było to, rzecz jasna, na krynickim deptaku.
Obecność Grażyny Brodzińskiej jest już zatem swoistą festiwalową tradycją. Podobnie jak „Marsz Radetzky’ego” Johanna Straussa, który przez wiele lat wybrzmiewał podczas koncertów, ku radości wtórujących orkiestrze brawami, widzów. Niestety tym razem, podobnie jak w roku ubiegłym, marsza na Festiwalu zabrakło. Pozostaje mi zatem mieć nadzieję, że będę mogła, w scenerii uzdrowiskowej architektury, usłyszeć go za rok. Krynica podczas Festiwalu ma wymiar szczególny. Oprócz nieustannych muzycznych transformacji i działań torujących drogę młodym pokoleniom śpiewaków, to właśnie tradycja i pewne sprawdzone elementy są jej siłą. Gremialnym gronem widzów kieruje sentyment. Który z pewnością pozostał jeszcze z czasów, gdy za artystyczną formę Festiwalu odpowiedzialny był Bogusław Kaczyński – muzyczny ekspert, mistrz słowa, arbiter elegancji. Jego niewątpliwą zasługą jest to, jak wielu – zarówno muzyków, jak i melomanów – co roku odczuwa w sercu potrzebę, by powracać do Krynicy i dać się porwać w barwną krainę dźwięków.