Muzyka Georges’a Bizeta w „Poławiaczach pereł” dla niektórych widzów jest może być zbyt „cukierkowa”, ale ja uwielbiam ją w całości. Ma w sobie niezwykłą subtelność i lekkość mimo tragicznego tematu. Inscenizator, reżyser spektaklu i świateł Waldemar Zawodziński (także współtwórca scenografii z Marią Balcerek i kostiumów z Małgorzatą Słoniowską) wykreował świat baśni dla dorosłych, która odwołuje się do kultury Indii. Przecież wyspa Cejlon (państwo Sri Lanka), czyli miejsce akcji opery, znajduje się około 50 kilometrów od indyjskiego lądu.
Akcja jest mało realistyczna jak w wielu operach. Georges Bizet miał niecałe 25 lat, kiedy skomponował „Poławiaczy pereł”. Prapremiera odbyła się 30 września 1863 roku w Théâtre-Lyrique (Châtelet) w Paryżu. Akcja miała się toczyć w Meksyku, ale ostatecznie została wybrana azjatycka wyspa. Autorzy libretta Michel Carré i Eugène Cormon byli krytykowani za tę historyjkę i zagrano tylko 18 spektakli. Dopiero po śmierci Bizeta i ogromnym sukcesie „Carmen” przypomniano sobie o tej operze. W postaci kapłanki Leili można doszukiwać się inspiracji między innymi we włoskiej operze „Westalka” Gaspare Spontiniego (1807). Ojciec zmusił Julię do zostania westalką, kiedy jej ukochany Licyniusz walczył przeciwko Gallom. Późniejsze nieudane porwanie jej przez Licyniusza sprawia, że kobieta jest skazana na pogrzebanie żywcem, ale piorun zapala jej welon na ołtarzu Westy. Wtedy Julia zostaje uwolniona i może wyjść za mąż za ukochanego.
Orientalne tematy pojawiały się na przykład w operach „Uprowadzenie z seraju” Wolfganga Amadeusza Mozarta (1782) z wątkiem tureckim, i „Statua” Ernesta Reyera (1861) z librettem opartym na „Baśniach z tysiąca i jednej nocy” (spektakl wystawiono w paryskim Théâtre-Lyrique). Natomiast 2 lata po premierze „Poławiaczy pereł” zaprezentowano w Paryżu „Afrykankę” Giacomo Meyerbeera (1865), której akcja toczyła się w Lizbonie i Indiach.
Bytomska premiera została przygotowana w oparciu o inscenizację Opery Wrocławskiej z 2016 roku. Nie widziałem tamtej wersji, ale patrząc na zdjęcia można się przekonać, że kostiumy i elementy dekoracji są bardzo podobne, a realizatorzy ci sami. Jednak scena bytomska jest o wiele mniejsza, więc trzeba było pewnie dokonać adaptacji scenografii. Wcześniej, w 2013 roku, Waldemar Zawodziński zrealizował we Wrocławiu „Poławiaczy pereł” jako superprodukcję w Hali Stulecia. W ciągu 6 dni obejrzało wtedy spektakl ponad 25 tysięcy widzów. Ten tytuł powinien mieć też powodzenie w Bytomiu. Zainteresowanie publiczności jest duże.
Kostiumy przypominają wizualnie bollywoodzkie filmy muzyczne: mienią się wieloma kolorami, także jaskrawymi, z koniecznymi błyskotkami, złotem i kamieniami. Są też nieco podobne do strojów romskich. Nie ma tu prawdziwego złota, ale widać blaszki i sztuczne kamienie błyszczące w światłach sceny. Niektórzy widzowie narzekali na „kiczowatość” kostiumów. Świadczy to niestety o braku elementarnej wiedzy na temat kultury Indii. Wiele lat temu, realizując dla telewizyjnej Jedynki cykl reportaży „Święto dzieci gór”, nagrywałem zespoły indyjskie, w których stroje i biżuteria dziewczyn do złudzenia przypominały te, które oglądaliśmy na scenie Opery Śląskiej. Można też powiedzieć metaforycznie, że Waldemar Zawodziński przeniósł nas w krainę „Baśni z tysiąca i jednej nocy”, choć tam główną żeńską postacią była Szeherezada, żona sułtana Szachrijara, późniejsza bohaterka utworów muzycznych „Szeherezada” Nikołaja Rimskiego-Korsakowa (1888) i Maurice’a Ravela (1903) i Karola Szymanowskiego (z cyklu „Maski”, 1916).
Elementy scenografii są umowne, ale wystarczające ze względu na częstą obecność na scenie wielobarwnie ubranego chóru i baletu oraz solistów, wypełniających prawie całą przestrzeń. Duże wrażenie robi na przykład ogromny wachlarz jako scenograficzne tło. Na początku spektaklu widać żagle statku – i to wystarcza do stworzenia klimatu wyspy na Oceanie Indyjskim. Panie z chóru naśladowały morskie fale ruchem rąk. Zespół, przygotowany znakomicie przez Krystynę Krzyżanowską-Łobodę, brzmiał znakomicie podczas całego spektaklu i artyści chóru byli niezwykle plastyczni w ruchu. Wspaniałą choreografię stworzyła wybitna artystka Janina Niesobska, absolwentka Ogólnokształcącej Szkoły Baletowej w Bytomiu, która od wielu lat tworzy wspaniały tandem z Waldemarem Zawodzińskim. Sceny baletowe zachwycały.
Bohaterami premierowego spektaklu byli: Kamil Zdebel w partii Zurgi (który też otrzymał największe brawa) i Andrzej Lampert jako Nadir. Obaj przekazali niezwykłe emocje, związane z przyjaźnią, rywalizacją o kobietę (dwaj zakochani w Leili), nienawiścią i finalnym oczyszczeniem. Aktorsko zagrali świetnie. Zdebel był od strony wokalnej rewelacyjny, jego barytonowy głos brzmiał idealnie, a barwa zachwyca. Popisowa aria Zurgi – medytacja w jego wykonaniu („L’orage s’est calmé”) mogłaby zostać nagrana i byłaby pewnie jedną z najlepszych w historii polskiej fonografii. Śpiewa o tym, że burza ucichła, ale on na próżno szuka ukojenia. Ma ogromne wyrzuty sumienia i wstydzi się swego okrucieństwa, że skazał swojego największego przyjaciela na śmierć, ponieważ Nadir chciał uciec z kapłanką Leilą, która wcześniej złożyła ślub czystości. Kamil Zdebel robi już ogólnopolską karierę (można go oglądać i słuchać w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej, Warszawskiej Operze Narodowej i Polskiej Operze Królewskiej). Życzę mu, aby niedługo otworzyły się dla niego sceny operowe Europy.
Wspaniale zabrzmiał duet Nadira i Zurgi „Au fond du temple saint” – głosy obu śpiewaków były idealnie zestrojone. Obaj przyjaciele obiecali sobie wcześniej, że wyrzekną się miłości do kapłanki Brahmy. Po chwili przypływa na wyspę Leila. Nadir śpiewa arię o miłości do niej „Je crois entendre encore”. Chciałby znowu zobaczyć ukochaną i usłyszeć jej głos. Ta słynna aria wybrzmiała w wykonaniu Andrzeja Lamperta niemal idealnie, miał zachwycającą barwę w niskich tonach i średnicy, choć kilka razy górne dźwięki były trochę niepewnie, ale było to prawie niezauważalne. W całości jednak aria zabrzmiała pięknie. Aktorsko Andrzej Lampert jest bardzo przekonujący i wręcz charyzmatyczny.
Rusłana Koval stworzyła od strony aktorskiej wspaniałą postać kobiety, targanej różnymi emocjami. Z jednej strony przysięgła czystość, a z drugiej – jej serce bije mocniej na widok ukochanego Nadira. Chciałaby z nim być, ale wie, że to niemożliwe, obawia się tragicznych konsekwencji dla nich obojga. Obawy niestety się potwierdzają, kiedy wkracza kapłan Nurabad. W tej roli wystąpił wybitny śpiewak Grzegorz Szostak. Jego głos i aktorskie zdolności sprawiły, że z mniejszej partii wykreował świetną rolę. Pierwsze wokalne wejście Rusłany Koval było trochę za mocne, zaśpiewane po „verdiowsku”. Wysokie dźwięki wręcz drażniły. Natomiast w drugim akcie była już bardziej stonowana i liryczna. Aria „Comme autrefoir” o miłości do nieznajomego była wykonana delikatnie, z uczuciem. Duet z Andrzejem Lampertem „Ton coeur n’a pas compris le mien” (Twoje serce nie zrozumiało mojego) zabrzmiał wspaniale i wywołał zasłużone owacje.
Poza solistami i pięknie brzmiącym chórem, należy pochwalić orkiestrę Opery Śląskiej. Kierownictwo muzyczne spektaklu objął Piotr Mazurek, ceniony wiolonczelista Sinfonii Varsovii i Warszawskiej Opery Kameralnej, który 3 lata temu ukończył studia dyrygenckie na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Prowadził już Orkiestrę Polskiego Radia i Sinfonię Iuventus, a od czerwca 2023 roku jest kierownikiem orkiestry Opery Bałtyckiej w Gdańsku. Dzieło Bizeta zabrzmiało z precyzją i odpowiednią dramaturgią, z dobrym wydobyciem liryzmu i delikatności tej muzyki. Aby uratować przyjaciela i Leilę, Nadir podpala wioskę, wyzwala ich, a sam skazuje się na śmierć. Emocje sięgają zenitu. To wspaniały spektakl o wielkiej męskiej przyjaźni, która łamie zakazy oraz o miłości, która zwycięża.
Przedstawienie można uznać za tradycyjne, przygotowane z myślą przede wszystkim o publiczności, która chciałaby się oderwać od codziennych trosk i przenieść się w nierealny świat. Jeśli ktoś poszukuje nowatorskich rozwiązań inscenizacyjnych, może poczuć się zawiedziony. Ja przyjąłem tę inscenizację jako „licentia poetica”. Reżyser podążył za nieco naiwnym librettem i mógł sobie pozwolić na pewną swobodę twórczą w przedstawieniu opowieści, przypominającej okrutną i egzotyczną baśń dla dorosłych.