Aż trudno uwierzyć, ale to w istocie polska prapremiera tego wspaniałego dzieła włoskiego geniusza opery, bo dotychczas wykonano je w naszym kraju tylko koncertowo w Operze Bałtyckiej w Gdańsku w 2001 roku. A sensacyjnie przyjęte na prapremierze w Teatro San Carlo w Neapolu w 1849 roku i popularne na światowych scenach przez kilkadziesiąt lat (w Polsce akurat niezauważone), potem wyparte przez dojrzalsze dzieła swego twórcy, powróciło w latach 60-tych XX wieku do kanonu oper Verdiowskich wystawianych z sukcesem na całym świecie.
Dyrektor Opery Śląskiej, Łukasz Goik, wytrawny znawca opery, dał już nieraz dowód wspaniałego wyczucia co do budowy repertuaru sięgając odważnie po dzieła z różnych powodów trudne i dlatego rzadziej wystawiane oraz znajdując do nich odpowiednich realizatorów i śpiewaków.
Przypominam sobie moje własne olśnienie pierwszą inscenizacją za jego dyrekcji w 2017 roku. Była to ni mniej ni więcej tylko „Moc przeznaczenia” – arcydzieło Giuseppe Verdiego – uważane powszechnie i słusznie za bodaj najtrudniejsze do wystawienia (czasem mówi się: problematyczne) z uwagi na skomplikowaną konstrukcję dramatyczną i niezwykłe wymagania stawiane zespołowi wykonawców: trzeba mieć sześć gwiazd wokalnych.
Wspomnę jeszcze tylko „Jaskółkę” („La rondine”) Giacomo Pucciniego, uważaną za operę „nieszczęśliwą”, pozostającą w cieniu arcydzieł tego kompozytora, a która dzięki inscenizacji i świetnym śpiewakom przyniosła teatrowi wspaniały sukces, także frekwencyjny.
Śmiem twierdzić, że Opera Śląska za dyrekcji Łukasza Goika ma swoje „złote lata”.
Nawet rzecz z pozoru drobna: umieszczenie na afiszu „Luizy Miller” podtytułu „Intryga i miłość”, nawiązującego do dramatu Friedricha Schillera, który jest osnową akcji, to świetny pomysł. „Luiza Miller” – to brzmi dość obojętnie, wręcz anonimowo. Ale „Intryga i miłość”… O, to jest z pewnością interesujące!
Spektakl powstał w koprodukcji z trzema innymi teatrami europejskimi i oddaje sprawiedliwość znakomitemu librettu Salvatore Cammarano. Reżyseria (Frederic Roels) jest pomysłowa i logiczna. W zasadzie realistyczna, ale mamy też metaforę: zegar odmierzający nieubłaganie czas, który niekiedy się zatrzymuje, niekiedy nawet cofa, ale biegnie nieubłaganie ku tragicznemu finałowi splotu intrygi i miłości. Dekoracje i uwspółcześnione kostiumy (Lionel Lesire) nie olśniewają kolorami, ale dobrze oddają nieco depresyjny (Schiller!) charakter dzieła.
Ale opera, szczególnie włoska, to przede wszystkim śpiewacy.
A tu znaleziono wykonawców, którzy mogą mierzyć się z gwiazdami zarejestrowanymi w nagraniach płytowych.
Izabela Matuła w partii tytułowej jest po prostu fenomenalna. A Luiza, podobnie jak Violetta w „Traviacie” Verdiego, wymaga właściwie trzech głosów sopranowych w jednym: koloraturowego, lirycznego i dramatycznego. Lekkość i finezja w pierwszej arii, pełnia lirycznego brzmienia o pięknej, czystej barwie w akcie II, dramatyczne akcenty w akcie III, wszystko płynnie modulowane z pełną kontrolą techniczną i bogactwem emocjonalnego wyrazu każą zawołać jak Tosca o Cavaradossim w ostatnim akcie opery Pucciniego: Ecco l’artista!.
Tenor Łukasza Załęskiego ma olśniewające brzmienie szlachetnego metalu i śpiewak operuje nim z pełną swobodą. O artyzmie świadczy wykonanie doskonale podpartym dźwiękiem piano drugiej zwrotki najsłynniejszej arii tej opery „Quando le sere al placido”.
Stanislav Kuflyuk to prawdziwy „baritono nobile” („szlachetny baryton”), jak nazywano pierwszego odtwórcę partii Millera, Achille De Bassini. Co za barwa pieszcząca uszy, jaka ekspansja dźwięku płynnie przechodzącego od piano do forte i z powrotem, jakie wykończenie fraz! Trudno o porównania z innymi dzisiejszymi barytonami. Mnie przychodzi na myśl Piero Cappuccilli.
Aleksander Teliga jest wielkim artystą, można powiedzieć weteranem, który przez kilkadziesiąt lat udowadniał na światowych scenach swoją wartość. Ale czuło się, że ma świadomość, iż to znowu jego ważny wieczór. I znów pokazał swoją wyjątkową klasę. Co za góry, co za dół, nie zapominając o średnicy basowej skali! I nieodparty wyraz dramatyczny, koncentracja emocji, czyniące z niewdzięcznej w jakimś sensie roli „czarnego charakteru” hrabiego Waltera postać niejednoznaczną, także o szlachetnym wymiarze w miłości do syna.
Nie zapominajmy o dwóch rolach, których Verdi nie rozbudował, ale przed którymi postawił niemałe zadania wokalne i dramatyczne. Księżna Fryderyka musi pokazać i pełną namiętności miłość i zranione uczucie i zazdrość, ale uczynić to z godnością. Obdarzona zmysłowym mezzosopranem Anna Borucka uczyniła to mistrzowsko a jej kreacja pozostaje w pamięci.
Podobnie świetnie sprawił się Zbigniew Wunsch jako podstępny Wurm. Znakomity aktorsko klasę wokalną ukazał w fenomenalnym duecie dwóch basów rywalizując jak równy z równym z Aleksandrem Teligą, przy czym obaj w mistrzowski sposób ukazali charaktery swoich postaci. Jeszcze urocza postaciowo i obdarzona pięknym świeżym głosem Marta Huptas w małej ale znaczącej partii Laury, przyjaciółki Luizy. Znakomicie spisał się Chór Opery Śląskiej kierowany przez Krystynę Krzyżanowską-Łobodę.
We włoskiej operze najlepiej mieć włoskiego maestra. Marco Guidarini to spadkobierca tradycji największych włoskich dyrygentów kochających śpiewaków jak Tullio Serafin, Gabriele Santini, Gianandrea Gavazzeni, Antonino Votto. Pod jego batutą orkiestra ś p i e w a! I o to właśnie chodzi. Dodam na marginesie, że zachwycił mnie parę lat temu dyrygując „Strasznym dworem” Stanisława Moniuszki w Teatrze Wielkim w Poznaniu, bo odkrywał nierozpoznane wcześniej uroki muzyki naszego narodowego kompozytora.
Cóż dodać? Jedno słowo: triumf. I życzenie: niech Łukasz Goik będzie nadal miał tyle co dotychczas: wytrwałości, siły woli oraz fantazji i odwagi w pomysłach, aby Opera Śląska szła swoją drogą od sukcesu do sukcesu.