„La clemenza di Tito” to jedno z ostatnich dzieł Mozarta, skomponowane w 1791 roku w ekspresowym tempie – jako hołd dla Leopolda II, koronowanego właśnie na króla Czech. Libretto Giambattisty Varesca, oparte na tekście Metastasia, było wcześniej wielokrotnie opracowywane – znalazłem ponad 40 wersji muzycznych tej historii, od Myslivečka i Glucka po dziś zapomnianych kompozytorów, takich jak Antonio Caldara, Leo Vinci czy Johann Adolf Hasse.

Mozart – wizjoner, a zarazem pragmatyk – zdołał jednak z tego politycznego zamówienia stworzyć dzieło pełne nieoczywistości. Opera o władcy, który wybiera przebaczenie zamiast zemsty, nie przynosi łatwych odpowiedzi. Bo kim właściwie jest ten Tytus Flawiusz? Dlaczego wybacza – to akt mocy, czy raczej słabości? Te pytania stawiano już wielokrotnie. Legendarna jest „WOK-owska”, osadzona w antyku inscenizacja Ryszarda Peryta, czy nowoczesne reinterpretacje Ivo van Hove’a w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej i ostatnio głośne, brutalnie frapujące odczytanie Mai Kleczewskiej w Operze Bałtyckiej.

Na tym tle debiutująca w operze Anna Sroka-Hryń proponuje interpretację… bezpieczną. To spektakl nowoczesny formalnie, ale bez rewolucji. Opowiedziany elegancko i płynnie, z subtelnymi nawiązaniami do złotej ery Hollywood – femme fatale Vitellia przypomina momentami Ritę Hayworth w „Gildzie”. Reżyserka, znana z brawurowych projektów muzycznych: „Z ręką na gardle” Ewy Demarczyk (Teatralna Nagroda im. Jana Kiepury w kategorii „Najlepsza Reżyseria”), „A planety szaleją” Maanamu , „Jednego serca” Czesława Niemena), w programie podkreśla, że najbardziej interesuje ją człowiek i jego psychologia. Choć… może nieco bez ryzyka. Każda postać została poprowadzona z empatią i wrażliwością, każda jest wieloznaczna w swoich zachwianiach – możemy je kochać lub nienawidzić..

Najciekawsze momenty inscenizacji to te, w których pojawia się symbolika – jak taniec dziecka (znakomity Stanislau Sinichenka), który staje się ucieleśnieniem niewinności, czułości, nadziei. Grzegorz Policiński (scenografia i multimedia), Paulina Andrzejewska-Damięcka (choreografia), Sabina Czupryńska (kostiumy) i Piotr Hryń (światło) stworzyli estetyczną, rzeczywistość sceniczną, którą dobrze się ogląda. Choć – i to trzeba powiedzieć – widzieliśmy już podobne światy. Spektakl nie wytrąca z równowagi i nie wstrząsa. Raczej unosi – spokojnie, jak wyważona przypowieść.

Śpiewacy? Świętowali tryumf. Wszyscy zaproszeni do spektaklu soliści wywiązali się ze swoich zadań znakomicie, w tej operze każda z postaci ma co pośpiewać, prym wiodą oczywiście Tytus, Vitellia i Sesto. Serena Farnocchia to prawdziwa sceniczna bestia – jej Vitellia jest zmysłowa, dramatyczna, a wokalnie wręcz olśniewająca. Belcantowy blask, koloratura z żelazną precyzją, emocjonalna prawda – to była interpretacja na światowym poziomie. Farnocchię podziwiałem wcześniej w Krakowie podczas Royal Opera Festival – tutaj potwierdziła swoją wielką klasę i nieokiełznaną wyobraźnię wokalną.

Uwe Stickert jako Tytus zaśpiewał nie jak klasyczny niemiecki tenor – ale jak urodzony Włoch. Jego brzmienie było słoneczne, liryczne, nasycone ciepłem tak jakby śpiewał Rossiniego czy Belliniego, a nie Mozarta. To był Tytus nie majestatyczny, ale… ludzki. I bardzo przekonujący.
Ciekawą barwą operuje bułgarsko-kanadyjska mezzosopranistka Adanya Dunn, potrafiła być przejmująca i wzruszająca. Jan Jakub Monowid (Annio) zabrzmiał spiżowo, co dodało jego postaci męskiej siły. Bardzo udramatycznia się sopran Magdaleny Stefaniak, która przedstawiła anielską postać Servilii buntowniczo – wokalnie i aktorsko umiejętnie, sopran artystki skutecznie rozwija się w tym drapieżnym kierunku. Artur Janda (Publio), mimo niedyspozycji zdrowotnej, wykonał partię z ogromnym zaangażowaniem – i zyskał zasłużone wsparcie publiczności – wszyscy widzowie bardzo go wspierali.

Orkiestra MACV pod batutą Benjamina Bayla brzmiała świeżo i energetycznie. Bayl – australijski specjalista od muzyki dawnej – poprowadził całość żywiołowo, ale z dbałością o oddech i liryzm frazy. Było dramatycznie, było lekko, było pięknie, nie zawsze elegancko i grzecznie. To dzieło także muzycznie prowokuje do szaleństwa i emocji.

To przedstawienie, które dobrze się ogląda. Nie prowokuje, nie porusza dogłębnie, ale pozostawia z refleksją. A czasem – w świecie nadmiaru bodźców – to właśnie jest wystarczające.