To dzieło dziecięcego szaleńca i geniusza – Mozart miał zaledwie 12 lat, kiedy skomponował „La finta semplice”. Co więcej, nie była to jego pierwsza opera – wcześniej powstał „Apollo i Hiacynt”, który w Polsce rozsławiła Warszawska Opera Kameralna oraz kreacja Dariusza Paradowskiego w partii tytułowej. Warto przypomnieć, że właśnie WOK jako jedyny teatr na świecie podczas Festiwalu Mozartowskiego prezentował wszystkie sceniczne dzieła Mozarta – nie tylko opery, ale też oratoria, singspiele i inne utwory teatralne. Dzięki inicjatywie ówczesnego dyrektora Stefana Sutkowskiego, w ciągu kilku tygodni można było usłyszeć niemal całego Mozarta.
Jedyną – jak dotąd – polską realizacją „Pierwszej naiwnej” była inscenizacja Ryszarda Peryta z 1989 roku, przygotowana w ramach festiwalu w Warszawie. Występowali wówczas m.in. Adam Kruszewski, Andrzej Klimczak, Leszek Świdziński, Eugenia Rezler i Jerzy Knetig. Dyrygował Zbigniew Graca.

Choć dziś Festiwal Mozartowski przybrał inną formę, wciąż pozostaje wielkim świętem Mistrza z Salzburga. Tegoroczna, 34. edycja rozpoczęła się udaną premierą „Łaskawości Tytusa” w reżyserii Anny Sroki-Hryń i pod batutą Benjamina Bayla. Szczególne uznanie zyskały kreacje Sereny Farnocchii (Vitellia) i Uwe Stickerta (Tytus). Nie zaprezentowano wszystkich dzieł, ale publiczność mogła usłyszeć najważniejsze z kanonu – „Don Giovanniego”, „Wesele Figara”, „Czarodziejski flet”. Dla najmłodszych przygotowano przedstawienia w ramach 6. Junior Mozart Festival, a Requiem wykonano kilkukrotnie w różnych wersjach. Zwieńczeniem była Gala V Mozart Night, zainspirowana estetyką „Niebezpiecznych związków”.
Jednak jednym z najbardziej wyczekiwanych wydarzeń była premiera „La finta semplice” w reżyserii Jitki Stokalskiej i nowoczesnej aranżacji muzycznej Bastarda Trio pod kierownictwem Tomasza Pokrzywińskiego. Zespół znany z nieoczywistych interpretacji baroku po raz kolejny udowodnił, że granice gatunków są po to, by je przekraczać. Jazz, swing, blues i barok spotkały się tu w odważnej, ale zaskakująco szanującej oryginał formie.
W interpretacji Bastarda Trio (Paweł Szamburski – klarnet, Tomasz Pokrzywiński – wiolonczela, Michał Górczyński – klarnet kontrabasowy) oraz zaproszonych muzyków: Olivii Bujnowicz-Wadowskiej (skrzypce), Mirosława Feldgebla (fortepian) i Igora Wiśniewskiego (gitara elektryczna), muzyka Mozarta zyskała nowy wymiar. Od zadymionego jazz klubu, przez bluesowe ballady, po rockowe riffy – spektakl tętnił rytmem i wyobraźnią. Ale co najważniejsze – nie była to drga na skróty, tu naprawdę był Mozart, tu naprawdę była opera. Przejście w inne światy nie ocierało się o tzw. muzykę środka – czyli crossover, którego nie lubię, także dlatego, że zacieranie gatunkowych granic często traci swoją wyrazistość i uśrednia charakter muzyki. Tu była wyrafinowana fantazja, ale także kontrolowana improwizacja – muzyka operowa jest przecież bardzo dyscyplinarna, wsparta wirtuozerią i wolnością wykonawczą muzyków, nawet jeśli w tej propozycji osobiście liczyłbym na więcej szaleństwa.

Podobnie śpiewacy – nie szli na skróty i bardzo umiejętnie zapuszczali się w rożne style wokalne, posługując się przede wszystkim emisją operową. Cały spektakl wykonywany był po włosku i bardzo zabawne były (podobno improwizowane) wstawki w języku polskich, tworzyło to zaskakujący, niezwykły, ale przede wszystko komiczny efekt. Nie znoszę bowiem wystawiania oper w oryginale z polskimi recytatywami – co dzieje się nie tylko w Warszawskiej Operze Kameralnej, ale innych teatrach w Polsce, np. Teatrze Wielkim w Łodzi. Są napisy i publiczność naprawdę może zrozumieć partie mówione, nie trzeba tak bezpośrednio nawiązywać do świata operetki.
Treść dzieła o „pierwszej naiwnej” – dziewczynie kruszącej serca zatwardziałych deklaratywnie bohaterów, jest pełna niedopowiedzeń i zabawy, a także swoistej umowności. Perypetie bohaterów kończą się trzema zaślubinami – jeśli tak możemy rozumieć wyznania miłości i tylko jeden z bohaterów pozostaje samotny i poszkodowany. Dzieło jest opętane cudowną muzyką pełną scen zbiorowych, ale także wirtuozerskich popisowych arii i każdy z bohaterów ma co pośpiewać.

Wszyscy wykonawcy znakomicie odnaleźli się w kalejdoskopowej wizji Stokalskiej, szalonej, pełnej przeładowania barw neonu i tęczowo kolorowej. Ale jak zawsze pełnej teatru. Wyraziste były scenografia i kostiumy Aleksandry Redy. W roli Rosiny – tytułowej „pierwszej naiwnej” – wystąpiła Teresa Marut, łącząc wokalną brawurę ze sceniczną swobodą. Magdalena Stefaniak imponująco pokonywała meandry mozartowskich zawiłości partytury, choć subretkowe emploi coraz mniej pasuje do jej dramatycznego temperamentu, jest zbyt charyzmatyczna. Z czarem i słodyczą śpiewała Zuzanna Nalewajek, hipnotyzując urodą swojego metalicznie brzmiącego mezzosopranu. Belcantowo zabrzmiał tenor Szymona Rony, charakterystyczni w swoich interpretacjach byli szlacheccy bracia: Don Polidoro (safandułowaty Jacek Szponarski) i Don Cassandro (wojowniczy Artur Janda), ujmująco zdeterminowanym zakochanym był Tomasz Łykowski.

Wszyscy śpiewacy byli swobodni scenicznie, potrafili bawić się swoimi rolami, ale czy improwizowali? Atmosfery dell’arte dodawali tancerze: Łukasz Czapski, Yury Puidak i Maksymilian Baranowski, którzy podobnie jak instrumentaliści i wokaliści potrafili poruszać się w wielu stylach (choreografia Wioletty Fiuk – dynamiczna i pełna aluzji do tańców ulicznych, z break dancem włącznie).
Dużo mówiło się w zapowiedziach o odwadze spektaklu, ale najnowsza „La finta semplice” to przede wszystkich dobra zabawa. I radość z grania, śpiewania, tworzenia. Taka, jaką Mozart znał od dziecka.