Henry James, słynny brytyjsko-amerykański pisarz, opublikował nowelę „The turn of the screw” w 1898 roku. Britten, jak czytamy w nieocenionym operowym kompendium Piotra Kamińskiego „Tysiąc i jedna opera” znał radiową adaptację tego opowiadania. Przyjmując zamówienie na napisanie nowej opery na Biennale w Wenecji wrócił do gotyckiej powieści grozy, jaką może wydawać się to dzieło. Fabuła pewna jest niedopowiedzeń i stwarza pole do rozmaitych interpretacji. Duchy mogą rzeczywiście straszyć, ale mogą też być wytworem schizofrenicznych urojeń Guwernantki, czy nawet bolesnym przepracowywaniem jakiejś traumy z przeszłości. Historię można też odczytać jako pewnego rodzaju baśń. Opuszczeni w starym dworze Miles i Flora są niczym Jaś i Małgosia, wygnani przez macochę do lasu. W fascynującej książce „Cudowne i pożyteczne. O znaczeniach i wartościach baśni” o ukrytych metaforach bajek pisze amerykański psychoanalityk Bruno Bettelheim. Baśń, jego zdaniem, jest sposobem oswajania przejścia z dzieciństwa do dorosłości i ważnym narzędziem do poznania samego siebie. Finałowa śmierć Milesa może być więc traktowana jako narodziny jego dojrzałości.
W Polsce przez wiele lat funkcjonował idiomatycznie przetłumaczony tytuł „W kleszczach lęku”, który w przekładzie Witolda Pospieszały ukazał się w Polsce w 1959 roku. W roku 2015 ukazało się nowe tłumaczenie, dokonane przez Jacka Dehnela, znakomity pisarz przyjął dosłowne „Dokręcanie śruby”, a cztery lata później, w tomie opowiadań Henry’ego Jamesa „Historie drobnoziarniste” wydanym przez PIW „Obrót śruby” przełożyła Barbara Kopeć-Umiastowska.
„The turn of the screw” było kilkanaście razy ekranizowane. Słynny jest film w reżyserii Jacka Claytona z 1961 roku ze wspaniałą rolę Deborah Kerr (tłumaczony jako „W kleszczach leku”, mimo, że oryginalny tytuł brzmi „The innocents” czyli „Niewinni”), pokazywany przed laty w polskiej telewizji w cudownym cyklu „Perły z lamusa” Zygmunta Kałużyńskiego i Tomasza Raczka. James miał w ogóle szczęście do ekranizacji, wiele jego powieści zostało przeniesionych na szklany ekran, by wymienić tak wspaniałe tytuły jak „Portret damy” Jane Campion z Nicole Kidman i Johnem Malkovichem czy „Plac Waszyngtona” (według „Domu na Placu Waszyngtona”) Agnieszki Holland z Jennifer Jason Leigh, Albertem Finneyem i Maggie Smith.
Jeszcze jednym filmowym skojarzeniem może być prapremierowy Miles, był nim (partię Milesa i Flory w wielu inscenizacjach śpiewają dzieci) sopran chłopięcy Davida Hemmingsa, który później zrobił wielką aktorską karierę, pojawiając się m. in. w „Powiększeniu” Michelangela Antonioniego.
„Obrót śruby” (bo taki tytuł też funkcjonuje) wystawiony w weneckim La Fenice w 1954 roku był dużym wydarzeniem, dzieło szybko zaczęło się pojawiać na innych ważnych scenach operowych, szybko je też nagrano. Produkcja Polskiej Opery Królewskiej jest drugą sceniczną realizacją w Polsce, po entuzjastycznie przyjętym „Dokręcaniu śruby” Opery na Zamku w Szczecinie w 2016 roku w reżyserii Natalii Babińskiej. Rok wcześniej Łukasz Borowicz w cyklu „Nieznane opery” zaprezentował ten utwór na 19. Wielkanocnym Festiwalu Ludwiga van Beethovena, ukazała się też płyta wydana przez wytwórnię DUX.
Przemyślany i wstrząsający spektakl Kamili Siwińskiej nie wszystko w oczywisty sposób tłumaczy, ten teatr pełen jest symboli i sugestii, które w połączeniu z brawurową choreografią Gieorgija Puchalskiego otwiera możliwe wersje zdarzeń. Już w pierwszej scenie, podczas opowieści Narratora obserwujemy „baletowe” uwiedzenie i porzucenie Guwernantki przez Lorda. W powieści bohaterka przyjmując posadę na dworze w Bly nie może się z nim pod żadnym pozorem kontaktować, prolog opery w tej inscenizacji tłumaczy dlaczego – Lord chce mieć ją jak najdalej od siebie. Walka z upiorami, tragicznie zmarłymi nauczycielką Panną Jessel i lokajem Peterem Quintem (których nie widzi Dozorczyni Pani Grose, ale które widzą Dzieci) są zmaganiem ze swoją psychiką i nieuleczoną traumą molestowania, prawdopodobnie także w dzieciństwie. To tematy, które są przemilczane. Duchy są wewnętrznymi demonami, ale podobny problem mają też wykorzystywani, Flora i Miles, oni też są straszeni. To także spektakl o seksualnym dojrzewaniu, Guwernantka i Quint walczą nie tylko o duszę Milesa, ale również jego ciało.
Dobrze poprowadzona jest postać Guwernantki, która wie, co się dzieje, ale ignoruje swoje spostrzeżenia i przeczucia; pełnej wątpliwości, gdy Dzieci są „podejrzanie grzeczne”. Quint i Jessel ubrani w krwisto-czerwone stroje są jak upiory (reżyserka wspaniale nawiązuje do demonologii słowiańskiej i romantyzmu chociażby „Dziadów” Adama Mickiewicza) zawieszone między światem rzeczywistym i nadprzyrodzonym. To istoty, które nie znajdując ostatecznego spokoju nigdzie nie przynależą. Między światami zawieszona jest Guwernantka, której postępujący obłęd robi się coraz bardziej niebezpieczny, między rzeczywistościami zawieszone są Dzieci.
Znakomita aktorsko, krucho zagubiona Anna Farysej w roli Guwernantki posługiwała się słodkim i pięknym sopranem. Wokalnie była pewna i swobodna, potrafiąc skutecznie przedstawić niezrównoważenie bohaterki i umiejętnie używając w wielu momentach techniki śpiewu na granicy rozdarcia i płaczu, ale także pięknego piano i dobrze kontrolowanego forte. Soczyście zabrzmiał spintowy głos Olgi Rusin, belcantowo bardzo włoski w barwie i stylu.
W partii Dzieci obsadzono dorosłych śpiewaków. Marcin Gadaliński jako Miles zaprezentował piękny kontratenorowy kolor, o gęstej średnicy i nieskazitelnych górach. Karolina Róża Kowalczyk była przekonująco dziecinnie brzmiącą Florą, o nośnym kryształowym dźwięku. Przerażający był Quint Jacka Szponarskiego, tenor potrafił pokazać postać z innego świata także w sposób wokalny, z dużą wyobraźnią i wielką muzykalnością, może trochę „para-operową”. Panna Jessel Aleksandry Klimczak była jeszcze inna, interesujący i duży głos sopranistki objawił się posągowo i dramatycznie.
Kameralna orkiestra (13 muzyków) Polskiej Opery Królewskiej mogła zagrzmieć jak duża orkiestra symfoniczna także dzięki starannemu prowadzeniu przez Liliannę Krych. Dyrygentka swobodnie porusza się w różnych stylach muzycznych Brittena, opera pełna jest bowiem intensywnego muzycznego synkretyzmu. Zróżnicowana fraza brzmiała pod jej batutą, gdy trzeba, złowrogo (np. fragment dzwonów kościelnych) oraz dziecinnie lekko (pląsy i piosenki dzieci). Krych doskonale czuje charakterystyczny styl kompozytora, czuwając także nad trudnymi partiami śpiewaków i partyturą pełną pułapek scen zespołowych.
Kamila Siwińska zrealizowała już poprzednio w POK dzieło Brittena, „Gwałt na Lukrecji”. Posługując się zbliżonymi sposobami wyrazu, które stanowią już jej ugruntowany język reżyserski, stworzyła zupełnie inny spektakl, z wieloma projekcjami video (swojego autorstwa) i onirycznie zarysowaną dekoracją (wymowna i plastyczna scenografia Agaty Skwarczyńskiej, odpowiedzialnej również za reżyserię świateł). Ciekawą rolę pełnią lalki (autorstwa Katarzyny Pietrzykowskiej), jedyne zabawki Dzieci, traktowane poniekąd tak, jak w równoległy sposób traktuje ich Guwernantka, choć ta symbolika jest tu znacznie bardziej złożona.
Wszyscy wykonawcy mają też trudne zadanie ze względu na rozbudowany ruch sceniczny Gieorgija Puchalskiego, który także intensywnie występuje w tym przedstawieniu. Muszą się czołgać i tańczyć, choreografia jest rodzajem ekspresyjnej dekoracji, która nie tylko charakteryzuje bohaterów, ale też dużo tłumaczy.
Odczytując ukryte przemilczenia libretta inscenizatorzy nie stworzyli kolejnej „opowieści z dreszczykiem”, jak często wystawia się to dzieło. To głęboka, psychoanalityczna opowieść o cierpieniu, być może bardziej przerażająca niż klasyczny horror.