Istnieją artyści, którzy potrafią wymalować cały sufit kaplicy;
ten złodziej należał do takich, którzy potrafią go ukraść. (Terry Pratchett)
Erwin Schrott ukradł wieczór – tak w kilku słowach można by podsumować koncert inaugurujący sezon artystyczny 2022/23 w Operze Wrocławskiej. Dyrekcja, bardzo słusznie zresztą, postawiła na jakość wydarzenia, a nie na ilość (solistów czy też wykonywanych utworów). Wbrew koncepcjom popularnym ostatnio w wielu polskich teatrach operowych, zrezygnowano z trzygodzinnej gali z udziałem wszystkich etatowych solistów instytucji. Wystarczył jeden solista i towarzyszące mu w zaledwie kilku duetach, dwie solistki oraz chór i orkiestra pod batutą Bassema Akiki, by wytworzyć czarowną atmosferę. I zabrać publiczność w podróż do świata opery, gdzie ani przez moment nie było miejsca na nudę.
Pochodzący z Urugwaju Schrott przybył do Wrocławia na zaproszenie dyrektora Mariusza Kwietnia. To nie tylko utalentowany śpiewak, święcący triumfy na scenach świata. To przede wszystkim elektryzująca osobowość sceniczna posiadająca mnóstwo operowych wcieleń i żonglująca nimi z niewymuszoną nonszalancją. Od belcanta, poprzez repertuar Mozartowski, Verdiowski, aż po rolę – marzenie wszystkich barytonów, czyli demonicznego Barona Scarpię z „Toski” Pucciniego.
Program koncertu był starannie przemyślany. W pierwszej części solista bawił publiczność obracając się w kręgu oper komicznych. Tym samym dając się poznać jako znakomity showman. Od początku nie ulegało wątpliwości, iż Schrott czuł się na scenie Opery Wrocławskiej bardzo swobodnie. Jego zamiarem było nie tylko zapewnienie rozrywki publiczności, ale także sobie samemu. Choć aria Leporella „Madamina, il catalogo è questo” zwana arią katalogową lub też arią z rejestrem, którą solista rozpoczął recital, nie okazała się zbyt fortunnym wyborem. Zdecydowanie lepiej wypadają w niej niskie basy o ciemnych barwach niż dość ostro brzmiący bas-baryton Schrotta. Dodatkowo, popisy komediowe solisty w trakcie wykonywania utworu, nie wpłynęły dobrze na jakość śpiewu.
Na szczęście później było już tylko lepiej. Sługa stał się panem, ergo z Leporella, Schrott przeistoczył się w Don Giovanniego i ta partia niezaprzeczalnie lepiej dopasowana jest do jego głosu. Niemal bez wysiłku okiełznał arię szampańska, w iście szaleńczym tempie narzuconym przez dyrygenta Bassema Akiki. W duecie uwodzenia „Là ci darem la mano” towarzyszyła mu z wdziękiem solistka Opery Wrocławskiej, Maria Rozynek-Banaszak. Jednak była to dopiero rozgrzewka przed jej ponownym pojawieniem się na scenie.
Dulcamara z „Napoju miłosnego” Donizettiego jest w stałym repertuarze Schrotta. Artysta wykonywał tę partię między innymi w Wiedniu, Berlinie, czy w Monachium. I to właśnie jako Dulcamara Schrott zabłysnął pełnią swoich możliwości, zarówno wokalnych, jak i aktorskich. Udowodnił tym samym, że aby opowiedzieć śpiewem ciekawą historię i wciągnąć w nią widza, nie potrzeba tłumu statystów, strojnych kostiumów czy wykwintnej scenografii. Wystarczy głos i interpretacyjna wirtuozeria. Zarówno w cavatinie „Udite, udite o rustici” z towarzyszeniem chóru, jak i w duecie z Marią Rozynek-Banaszak, rewelacyjną w partii Adiny, Schrott nie miał sobie równych. Sopranistka udowodniła tym samym, że jej talent niczym nie ustępuje partnerującemu jej bas-barytonowi.
Druga część koncertu to już dramatyczne, a chwilami wręcz groźne oblicze Schrotta. Królowała opera seria z małym wyjątkiem od reguły – arią Jowisza „Que les songes heureux” z pierwszego aktu mało znanej opery komicznej Charlesa Gounoda „Filemon i Baucis”, utrzymana jednak w spokojnym nastroju kołysanki. Za niekwestionowanego mistrza w jej wykonywaniu uważam Cesarego Siepi. Jednakże głos Schrotta, choć nie aż tak ciepły i głęboki, zabrzmiał tu nieco drapieżnie, zwłaszcza w dolnych rejestrach, zmieniając w intrygujący sposób cały charakter arii.
Wcześniej jednak solista zrobił ukłon w kierunku grand oper Verdiego. Zabrzmiały aria Filipa z „Don Carlosa” oraz aria Procidy z „Nieszporów sycylijskich”. Drugą z nich miałam przyjemność usłyszeć w Polsce po raz pierwszy. Pozostaje tylko żałować, że artysta nie zdecydował się na włoską wersję językową, decydując się (w obu przypadkach) na libretto francuskojęzyczne.
Pozostając w temacie „Don Carlosa”, nie sposób nie wspomnieć o niewielkim, lecz jakże istotnym udziale Jadwigi Postrożnej, solistki Opery Wrocławskiej. Choć program koncertu nie przewidział dla niej żadnego duetu ze Schrottem, a jedną solową arię – pieśń saraceńską Księżniczki Eboli. Przeznaczony dla wysokiego mezzosopranu utwór został idealnie dobrany do głosu artystki. Słuchałam jej wykonania z prawdziwą przyjemnością, pozostając z niedosytem, że Jadwigi Postrożnej było w tymże koncercie tak mało.
Zwieńczeniem wieczoru był monolog Barona Scarpii „Te Deum”, zamykający pierwszy akt „Toski” Pucciniego. Wykonanie Schrotta, niezwykle emocjonalne, pełne mrocznej, pełzającej żądzy w każdej frazie, zelektryzowało publiczność i zaowocowało kilkuminutową, euforyczną owacją. Co tylko potwierdziło jak znakomicie Schrott wypada w partiach czarnych charakterów.
Czymże byłby udany koncert bez biegłego w swej sztuce dyrygenta? U Bassema Akiki młodzieńczy entuzjazm stanowi idealną syntezę z doświadczeniem i profesjonalizmem. To niewątpliwie jeden z najzdolniejszych dyrygentów operowych młodego pokolenia. Akiki doskonale wie, jak uatrakcyjnić program koncertu utworami instrumentalnymi, przeplatającymi występy solistów. Jedną z takich perełek była niezwykle rzadko wykonywana „La tregenda”, nazywana tańcem czarownic bądź sabatem czarownic, z pierwszej opery w dorobku kompozytorskim Giacomo Pucciniego – „Wiły”. To niezwykle dynamiczny utwór, pełen ilustracyjnej baśniowości, utrzymany w nastroju mroku i tajemnicy. Wszystkie te cechy wydobyła z partytury Orkiestra Opery Wrocławskiej, z którą Akiki stale współpracuje już dwa lata.
One man show – tak, używając angielskiego idiomu, można ująć w klamrę recital Erwina Schrotta w Operze Wrocławskiej. Występ człowieka o wielu twarzach, wielu wcieleniach, wielu talentach, za to o jednym głosie, niezmiennie intrygującym i władającym dobrą techniką. Bez wątpienia to właśnie Schrott był tym iluzjonistą, czarodziejem i uwodzicielem, dla którego publiczność wręcz oszalała. Nie odbyłoby się to jednak bez udziału solistek, które ozdobiły koncert śpiewem i urodą, a przede wszystkim bez znakomitego dyrygenta wraz z chórem i orkiestrą. Takich koncertów potrzebują na tym etapie polskie sceny operowe. Z równie wysokim poziomem wykonawstwa oraz szczyptą dobrej zabawy.