Arkadiusz Gancarz: Długo nie było operetki na scenie Opery Bałtyckiej w Gdańsku. Czas na renesans tego gatunku?
Jerzy Snakowski: Operetki powstawały z myślą o teatrach i artystach o wąskiej specjalizacji. Dziś nie do końca jest jasne czy powinny je wystawiać teatry muzyczne, gdzie artyści korzystają z mikroportów, czy raczej opery, w których występują śpiewacy klasyczni. Ci jednak nie zawsze sobie radzą z tekstem mówionym. Trudno tę kwestię rozstrzygnąć, czego skutkiem jest zniknięcie gatunku z przestrzeni teatralnej. Winne tej sytuacji jest również powszechne skojarzenie operetki z pewnym „paździerzem” i „popeliną”. Niesłusznie! Choć prawdą jest, że w pewnym momencie przestano dbać o operetkę. Pamiętam spektakle z początku lat 90-tych ubiegłego wieku, które wykorzystywały potwornie anachroniczne środki przekazu. Nikt nawet nie próbował bawić się tym gatunkiem.
Pana debiutancka w roli reżysera operetka nabierze jakiejś szczególnej formy?
Chciałbym zrobić „Księżniczkę czardasza” po swojemu, tak jak jeszcze nikt jej nie wystawiał, ale przecież wszystko już było. Wybrałem wariant – „mariaż operetki z rewią”.
Zaczynamy od podstaw, czyli przeredagowania libretta.
Ta operetka powstała ponad 100 lat temu. Zmieniło się poczucie humoru, zmieniło się tempo. Zmienił się czas jaki poświęcamy na bycie w teatrze. Trzeba było więc tę „Księżniczkę…” trochę podkręcić. Poza tym operetka u swego zarania była komentarzem do bieżących wydarzeń. Musiała być aktualna. Dlatego w moim scenariuszu zostawiłem miejsca wolne, z notatką typu tutaj miejsce na dowcip, na przykład na temat aktualnej sytuacji finansowej w kraju.
Trochę improwizacja.
Tak, dużo będzie zależało od artystów. Chciałbym, by trzymali rękę na pulsie, bo to oni będą robić te wtręty. Takie jest prawo operetki.
Może być tak, że spektakl premierowy będzie się różnił od zagranego kilka miesięcy później?
Taką mam nadzieję! Jeżeli dopisze poczucie humoru wykonawcom, a na pewno tak będzie, jeśli będą jakieś szczególne wydarzenia, które będzie można obśmiać, to na pewno tak.
Sposób na odkurzenie tego gatunku to jego uwspółcześnienie?
Uwspółcześnienie ma dotyczyć teatralnych środków wyrazu. Nie realiów. Pokazywanie naszej szarej codzienności, estetyki brzydoty, problematycznej rzeczywistości jest źle odbierane. Będę trochę żerował na tym, że wszyscy mamy sentyment do przeszłości. W przeciwieństwie do teraźniejszości większość z nas ją idealizuje. Są reżyserzy, którzy przekonują, że do widza nie trafi nic co jest w kostiumie historycznym. Ja się z tym nie zgadzam. Bo jeżeli ktoś w życiu coś przeżył, to jest w stanie wczuć się w sytuację bohatera, choćby ten nosił staroegipski kostium. Chodzi o współbrzmienie emocji, o to, by wykonawcy i realizatorzy umieli te emocje przekazać.
Mówiąc o współczesnych środkach wyrazu, mam na myśli posiłkowanie się tym, co daje nam współczesna technologia, innym rodzajem żartu czy odmiennym od tradycyjnego stylem gry aktorskiej. Dlatego też musiałem przerobić nieco libretto. Zrezygnować z akcentowania melodramatycznych momentów, które w wersji pierwotnej są punktami centralnymi pierwszego i drugiego aktu. W Gdańsku to będzie opowieść o schodach, piórach, cekinach, które opowiedzą nam historię artystki ożywiającej świat swoją sztuką.
„Księżniczka…” ma to szczęście, że niedoskonałości konstrukcyjne libretta ukrywa pod grubym, fantastycznie uszytym płaszczem melodii i harmonii. Muzyka w niej jest genialna!
Te melodie funkcjonują w kulturze popularnej, osłuchaliśmy się ich nawet nieświadomie.
Tak. Nawet jeśli ktoś pierwszy raz słyszy motywy muzyczne z tej operetki, to one są tak naturalnie napisane, tak prawdziwie, szczerze, że ma się wrażenie jakby się je znało całe życie. Kálmán, tworząc tę operetkę, miał jakąś erupcję natchnienia. Niemal każdy fragment „Księżniczki…” to melodia, która zapada w pamięć. To wspaniała instrumentacja, choć można by mieć pretensje do formy, mówiąc że każdy numer jest skonstruowany tak samo, że brakuje jakiejś finezji w wykończeniu. Ale kto o to dba w momencie, gdy dostaje w prezencie tak fantastyczną melodię, którą może sobie nucić, jak np. „Artystki z variete”. Nie bez powodu Kálmán powtarza te chwytliwe motywy. Muzycznie jest to arcydzieło.
Reżyserki się Pan uczy. Skąd? Jak przebiega ten proces?
Sam jestem ciekaw, jak ten proces będzie wyglądał. To moja pierwsza tak duża forma, ale mam już za sobą reżyserowanie etiud, a wszystkie rzeczy jakie robię (show, konferansjerka) są steatralizowane. Kieruję się zasadą: pomyśl jak to się tradycyjnie robi i zrób dokładnie odwrotnie. Ale tak, by ludzie nie zapomnieli, że opera to jest teatr. Przygotowuję się do tego od jakiś 20 lat. Do współpracy dobrałem doświadczonych artystów. Mówię jedno hasło i widzę, że to iskrzy, trafia do wszystkich. To też wynika z pewnego doświadczenia, osadzenia w teatrze. Długo myślałem że model mojej kariery w teatrze to najgorszy jaki można sobie wyobrazić – w jednej i tej samej instytucji zaczynać od najniższego stanowiska i piąć się po szczeblach – od chłopca do wszystkiego po zastępcę dyrektora. W pewnym momencie przestaje się mieć dystans do firmy, do ludzi, którzy w niej pracują. Ale teraz, gdy powierzono mi zadanie reżysera widzę, że to ogromny plus. Znam niemal wszystkich pracowników, schematy działania, reakcje. Pracowałem w Operze na stanowisku zastępcy dyrektora. Stąd wiem i rozumiem, że kiedyś mogę spotkać się z jakimś „nie” księgowej. Dlatego mam przygotowane różne warianty – plan A i plan B – ekonomiczny. Robię fantastyczne show, na chwałę publiczności, artystów i swoją, ale za publiczne pieniądze i to mi daje ogromną pokorę.
Zgrana paczka realizatorów, a jak z artystami?
Klucz był bardzo prosty, to musieli być ludzie, których cenię jako świetnych artystów. Widzę ich w jakieś roli i to mi wystarczy, by zaprosić ich do współpracy. To był bardzo przyjemny etap – tworzenie obsady, myślenie o tym, jak razem będą wyglądać na scenie, jak będą współbrzmieć ich głosy. To bardzo ważne, by barwy głosów były do siebie dopasowane. To trudna układanka, jak się okazuje. Zależało mi też by do partii mówionych zatrudnić artystów, którzy mają doświadczenie z dialogiem na scenie, żeby to nie byli klasyczni śpiewacy operowi.
Reżyser stanowczy czy ugodowy?
Mam pewną wizję, o której opowiedziałem paru osobom i ona bardzo się spodobała, więc jestem do niej przekonany. Teraz moim zadaniem jest jej realizacja, biorąc pod uwagę również pewne „podwizje”, które mają pozostali artyści i realizatorzy. Mogą oni zweryfikować moje pomysły na dane postacie, co może rzutować na wymowę pewnych scen, a to na wymowę całego dzieła. Mam na przykład trzy różne Sylvy. One są inne pod względem temperamentu, wyglądu. Mam dwóch różnych Książąt – jeden niski, drugi wysoki. Staram się więc umiejętnie wykorzystać ich fizis. Ten drobniejszy zaproponuje pewnie inną nieco postać, niż ten drugi. I to niekoniecznie może być spójne z moją wizją, ale może się okazać, że ich pomysły będą ciekawsze niż moje. Ja, debiutant reżyserski, byłbym idiotą, gdybym nie korzystał z doświadczenia pozostałych realizatorów i artystów. Jestem otwarty na różne pomysły interpretacyjne. Byle moja wizja nie straciła blasku i byle nie zatracić efektu, który wyzwoli oklaski. Wszyscy mamy przyjęty cel – robimy „pod brawa”. To znaczy, że każdy numer ma podrywać publiczność do braw, potupywania nóżką. Ma wzbudzać entuzjazm. Operetka to sztuka szczęśliwości. Ma dać wszystkim poczucie szczęścia. Jeżeli stwierdzę, że coś nie pozwoli się widzowi dobrze bawić, to nawet gdybym miał zanegować czyjś pomysł, doprowadzając tym do niemiłej sytuacji, będę musiał to zrobić.
Mamy w „Księżniczce czardasza” wiele poziomów, form wypowiedzi scenicznej.
No właśnie! Wydaje się, że operetka to takie fiu-bździu, ale tak naprawdę zostałem rzucony na bardzo głęboką wodę. W równym stopniu ważne są śpiew, mówiony dialog, sceny taneczne, scenografia. Właściwie robimy jednocześnie balet, operę i mówiony dramat. Jeśli chodzi o wyzwanie dla realizatora to jest taki top. Tu trzeba zrobić trzy spektakle w jednym. Dlatego tak ważne było pozyskanie ciekawych ludzi do tego projektu, znających swój fach. Adam Banaszak – dyrygent, który zrobił już kilka inscenizacji tego utworu, prawie nie wychodzi z kanału orkiestrowego, on wie co to jest jednoczesna współpraca z orkiestrą operową i tymi, którzy są na scenie oraz jak budować dramaturgię muzyką. Hanka Szymczak, która uprawiała chyba wszystkie możliwe gatunki, świetnie się porusza w każdej estetyce, jak nikt zna scenę Opery Bałtyckiej. No i Michał Cyran, znany z Teatru Muzycznego w Gdyni odpowiadający za te wszystkie rewie noworoczne, sylwestrowe. To idealne połączenie.
Miarą będzie bardziej reakcja publiczności, krytyków czy dyrekcji opery?
To znowu jest wypadkowa. Reakcja publiczności jest szalenie ważna, bo to dla niej robiony jest spektakl. Recenzentów i blogerów również. Dyrektora też, no bo to dyrektor naszej opery, czy też dyrektorzy innych teatrów operowych będą wiedzieli, czy chcą pokazać swojej publiczności, coś co ja potencjalnie jeszcze mogę zrobić. Ale ja też będę wiedział, co się udało, a co mniej. Interesuję się teatrem zawodowo i prywatnie od 40 lat i naprawdę wiem już, kiedy coś jest dobre, a kiedy nie. Potrafię też w ten sposób ocenić swoje dokonania.
Pierwszy krok w dalszej podróży reżyserskiej, inscenizatorskiej i co dalej?
Nie wiem. Najpierw zrobimy „Księżniczkę czardasza”, a potem zobaczę, czy mi się ta rola reżysera spodoba. Jest jeszcze kwestia, czy moja inscenizacja przypadnie do gustu innym i czy będą kolejne propozycje. Przyznam, że już samo otrzymanie tej propozycji było inspirujące. Teraz mam nawet taki notatnik, gdzie zapisuję swoje pomysły na inscenizacje różnych dzieł. Mam tam już wyreżyserowane z piętnaście oper. To głównie klasyka. Bo to jest tak, że oglądam spektakl na scenie i mówię sobie: no nie, ja bym to zrobił zupełnie inaczej. Czasami bywa i tak, że idę sobie ulicą, czytam książkę, oglądam jakiś głupi serial w serwisie streamingowym i jakiś detal z trzeciego planu mnie inspiruje. Oglądając płaską komedię nagle wpadam na pomysł na wyreżyserowanie opery o inkwizycji – „Don Carlosa” Verdiego. Czytam Olgę Tokarczuk i do głowy przychodzi mi „Don Giovanni” Mozarta. Ta propozycja otworzyła mi jakąś klapkę w głowie, której istnienia nie podejrzewałem. Skrytkę z napisem: „reżyseria operowa”.
Mam takie marzenie, żeby zaśpiewać swoją piosenkę – moją od początku do końca. Wymyślam temat i zlecam komuś napisanie libretta, albo sam piszę. Ktoś pisze muzykę. I od początku do końca odpowiadam za ten pomysł. No ale myślę, że to jest wyższy stopień wtajemniczenia. Poza tym repertuar operowy jest tak bogaty, że jest na czym pracować. Najpierw zobaczymy jak zostanie przyjęty mój debiut. Reżyseria to dla mnie powierzona rola do odegrania. Zobaczymy, czy wejdę w tę rolę na dłużej, czy będzie to epizod.
Jerzy Snakowski – popularyzator teatru muzycznego: opery, baletu, musicalu, operetki. Autor scenariuszy teatralnych, spektakli dla dzieci, programów edukacyjnych dla dorosłych („Opera? Si!” i „Opera chat” w Operze Bałtyckiej, „Snack Opera” w Warszawskiej Operze Kameralnej, „Musicalomania” w Teatrze Muzycznym w Gdyni, „Operetkowy zawrót głowy” w Mazowieckim Teatrze Muzycznym), monodramu operowego „Diva for rent” (premiera: Teatr Polonia, 2011), cyklu programów dla TVP „Co z tą operą”. Członek jury Konkursu Operowego Mezzo TV. Współpracuje z m.in. z Operą Wrocławską, Festiwalem im. Kiepury w Krynicy, Filharmonią Pomorską w Bydgoszczy, Operą Bałtycką w Gdańsku. Wykładowca akademicki (Uniwersytet Gdański, Akademia Muzyczna w Gdańsku). Komentator życia kulturalnego i publicysta. W przeszłości zastępca dyrektora Opery Bałtyckiej, sekretarz literacki Teatru Muzycznego w Gdyni. Laureat trzech edycji Wielkiej Gry z dziedziny opery.
Wywiad przeprowadzony przez Arkadiusza Gancarza ukaże sie także w programie do „Księżniczki czardasza” w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Portal ORFEO publikuje go jako pierwszy.