Ten tytuł był grany niedawno na afiszu Opery i Filharmonii Podlaskiej, a w tygodniu przedświątecznym trafił gościnnie do Teatru Rampa w Warszawie, w inscenizacji Jakuba Wociala i Santiago Bello (wszystkie bilety zostały wyprzedane). Mimo iż dzieło Webbera ma już prawie 55 lat, wciąż wzbudza wiele emocji i przyciąga tłumy widzów. Opera Lubelska zagra dodatkowy spektakl w Poniedziałek Wielkanocny 1 kwietnia 2024 roku o 18.00 w Centrum Spotkania Kultur.
Historia rock opery „Jesus Christ Superstar” zaczęła się dość nietypowo, od wydania płyty i trasy koncertowej po kilkudziesięciu miastach USA. Następnie w październiku 1971 roku odbyła się na Broadwayu prapremiera spektaklu. Termin rock opera jest dość mylący, ponieważ przecież od strony muzycznej nie ma prawie nic wspólnego z gatunkiem operowym poza tym, że jest to utwór śpiewany i można w nim wykorzystywać melodeklamację. Przypomina musical, ale ma rockowe brzmienie. Nie zawsze trafia na scenę, przypomina trochę kantatę. Za rock opery uznawane są np. „The Wall” zespołu Pink Floyd albo „The Lamb Lies Down on Broadway” zespołu Genesis.
Mimo że „Jesus Christ Superstar” (nazywany też musicalem rockowym) jest od ponad 50 lat obecny na scenach teatralnych świata, zdarzają się sporadycznie protesty chrześcijan i Żydów. 26-letni autor libretta Tim Rice i 22-letni kompozytor Andrew Lloyd Webber, tworząc ten utwór sięgnęli do Biblii, ale próbowali też nawiązać do kultury hipisów. Objawiała się ona w buncie młodych ludzi wobec instytucji państwa, norm społecznych, konsumpcjonizmu i materializmu. Hipisi byli pacyfistami, cenili sobie wolność, swobodę obyczajową i erotyczną. Nosili długie włosy i ubrania w jaskrawych barwach albo kolorach ziemi.
Kiedy odsłoniła się kurtyna w sali operowej Centrum Spotkania Kultur w Lublinie, zobaczyliśmy pustą scenę, a na niej artystów wyłaniających się powoli z mroku. To stopniowanie napięcia było dobre. Zespół składający się z wokalistów i tancerzy bardzo sprawnie uczestniczył w scenach zbiorowych. Choreografia przygotowana przez Iwonę Runowską była dopasowana do sytuacji i energetyczna. Runowska wcześniej przygotowywała choreografie w teatrach muzycznych w Warszawie (w Romie), Gdyni, Lublinie, a także była współtwórczynią spektakli na scenach operowych w Poznaniu, Łodzi i Gdańsku.
Chór został bardzo dobrze przygotowany przez Grzegorza Peckę – wokalnie, emisyjnie i dykcyjnie był bez zarzutu. Słyszałem wyraźnie każde śpiewane słowo, co w teatrach polskich nie jest tak częste. Nagłośnienie było również bardzo dobre (realizacja dźwięku: Łukasz Jakubowski, Cezary Socha, Krzysztof Głębocki, Jarosław Humeniuk). Usłyszeliśmy rock operę w świetnym przekładzie Wojciecha Młynarskiego i Piotra Szymanowskiego, funkcjonującym w Polsce od lat 80. ubiegłego wieku.
Scenografia Anetty Piekarskiej-Man w pierwszym akcie była dość uboga. Głównie tworzyły ją podesty i projekcje w tle (autorstwa Zuzanny Piekarskiej). W akcie drugim częściej uruchamiano machinę teatralną, co robiło już wrażenie większego widowiska. Ciekawie wyglądał pałac Poncjusza Piłata ze złotymi kolumnami i eleganckim biurkiem. Dobre też było rewiowe tło dla występu Króla Heroda. Kostiumy „tłumu” były szarobure, ale ciekawie zaprojektowane (każdy trochę inny). Rozumiem zamysł, że zespół stanowił wizualne tło dla głównych bohaterów, którzy mieli z kolei stroje bogate, w ostrych kolorach (np. czerwień, żółć, zieleń). Jest to również nawiązanie do hipisowskiej mody („barwy ziemi”, zderzone z jaskrawymi).
Znakomita była reżyseria świateł Marcina Nogasa (z realizatorami Marcinem Ciołkiem i Tomaszem Chabrosem). Jest tu około 120 zmian, a warunki w tzw. sali operowej CSK nie są łatwe, ponieważ prawie nie ma w niej stałego profesjonalnego oświetlenia. Trzeba więc było mocno się napracować, zaprojektować i umieścić w odpowiednich miejscach ponad 100 aparatów oświetleniowych różnych typów, od klasycznych reflektorów po ruchome głowy. Potężny ekran ledowy w tle wywoływał też duże wrażenie i jakość projekcji była bardzo dobra.
Zapytana przeze mnie dyrektor Opery Lubelskiej Kamila Lendzion, czy widziała tę rock operę na przykład w Białymstoku albo w Warszawie, odpowiedziała, że nie musiała, ponieważ i tak lubelska wersja jest najlepsza w Polsce. Oglądałem kilka lat temu również świetne przedstawienie „Jesusa…” w Teatrze Rampa w reżyserii i choreografii Santiago Bello (premiera w 2016 roku). Było jak misterium i wiele scen rozgrywało się wśród widzów, którzy uczestniczyli w obrzędach. Publiczność wychodziła oszołomiona.
29 lutego 2020 roku Jakub Wocial razem z Santiago Bello stworzyli nową inscenizację na scenie Opery i Filharmonii Podlaskiej, a w tygodniu przed Wielkanocą tego roku przenieśli ją także na deski Teatru Rampa na Targówku. Warto jeszcze przypomnieć, że „Jesus…” był wystawiony w: Teatrze Muzycznym w Gdyni (w reżyserii Jerzego Gruzy – 1987, a potem Macieja Korwina – 1999), Teatrze Muzycznym w Łodzi (w reżyserii Zbigniewa Maciasa – 2014) i w Teatrze Muzycznym w Poznaniu (w reżyserii Sebastiana Gonciarza – 2016).
Przypomniała mi się też wyjątkowa inscenizacja „Jesus Christ Superstar” z Teatru Rozrywki w Chorzowie w reżyserii Marcela Kochańczyka. W tytułowej roli występował wokalista zespołu Dżem Maciej Balcar (już od młodości występował z zespołami bluesowymi i grupą punk rockową), a Janusz Radek rewelacyjnie wcielił się w Judasza, otrzymując Złotą Maskę oraz nagrodę na Festiwalu Teatrów Muzycznych w Gdyni. Nagrodę Prezydenta Gdyni otrzymała Marta Tadla za rolę Annasza. Maria Meyer fantastycznie wcieliła się w Marię Magdalenę. Festiwalowa publiczność w Gdyni przyznała swoją nagrodę chorzowskiemu spektaklowi, który stał się kultowy. Został zagrany 348 razy w latach 2000-2019 i obejrzało go 170 tysięcy widzów! Oglądali go także księża i zakonnice, protestów nie było.
W przedstawieniu wyreżyserowanym przez Tomasza Mana mamy na scenie silne osobowości. Zaskoczył mnie bardzo pozytywnie debiutant na profesjonalnej scenie, zwycięzca castingu Marcin Zagrodnik. Poczuł się w tej roli jak ryba w wodzie. Stał się autentycznym przywódcą komuny. Wokalnie był fantastyczny, wydobywając prawdziwie rockowe dźwięki. Jezus widziany z perspektywy hipisowskiej tradycji był osobą wyzwoloną, kierującą się miłością do ludzi i do kobiety. Wybrał sobie prostytutkę Marię Magdalenę. Dla niego zrezygnowała z tego zawodu i założyła czarną suknię, a na szyi zawiesiła sobie krzyż. W tę postać wcieliła się Magdalena Łoś-Wojcieszek. Artystka jest dobra aktorsko i profesjonalna. Nie zachwyciła mnie jednak tak bardzo jak odtwórcy trzech głównych męskich ról.
Bardzo dobrym partnerem scenicznym dla Zagrodnika stał się Adam Pstrowski jako Judasz, chodzący w jaskrawożółtym garniturze, symbolizującym zdradę. Na fresku Giotta „Pocałunek Judasza”, znajdującym się w Kaplicy Scrovegnich w Padwie, fałszywy przyjaciel jest ubrany w żółto-złotą szatę. Pstrowski znakomicie zaśpiewał z rockowym pazurem oraz odpowiednio pokazał swoje rozterki. Mimo zdrady Jezusa nie jest w spektaklu postacią całkowicie negatywną. Ostatecznie ma takie wyrzuty sumienia, że popełnia samobójstwo, wieszając się na gałęzi drzewa. „Pomagają” mu w tym czarne kruki (artyści baletu w maskach). Według Biblii kruki były ptakami nieczystymi. Chrześcijański teolog Klemens Aleksandryjski uważał kruki za symbol chciwości i złodziejstwa. Łączono je także z szatanem i grzechem. Nic więc dziwnego, że towarzyszą Judaszowi w ostatniej drodze, po czym wynoszą martwe ciało.
Etatowy solista Opery Lubelskiej Patrycjusz Sokołowski zachwycił mnie kreacją namiestnika Judei – Poncjusza Piłata. Był świetny wokalnie i aktorsko, w pełni prezentując swój talent i profesjonalizm. Poza swoją sceną artysta występował na deskach operowych w Warszawie (TW-ON), Bydgoszczy i Gdańsku. W czerwonym garniturze prezentował się bardzo dobrze. Pokazał wielowymiarowo postać Piłata, który wcale nie chciał skazać Jezusa na śmierć, ale został przymuszony przez rozwścieczony tłum, który ma krew na rękach.
Ciekawym przełamaniem konwencji jest scena, przypominająca rewię z Moulin Rouge. Kamil Olczyk wcielił się w Heroda. W tradycji wystawiania „Jesus Christ Superstar” jest to sparodiowana postać okrutnego króla Judei, który według „Ewangelii Mateusza” kazał wymordować wszystkich chłopców do dwóch lat w Betlejem i okolicy, kiedy się dowiedział o narodzinach „nowego króla żydowskiego”. Nagle mamy w spektaklu zmianę konwencji i brzmienie orkiestry jak z rozrywkowego musicalu. Olczyk w pomarańczowym włochatym płaszczu i złotej koronie z wielkimi błyszczącymi cyrkonami przypomina gwiazdę pop. Razem z tancerzami baletu robi dobry show, wywołując salwy śmiechu na widowni i duże brawa. Należy jeszcze wspomnieć o postaciach: Kajfasza (Dariusz Machej), Annasza (Artur Buczak), Szymona Zeloty (Dominik Rybiałek) i Piotra (Michała Dudkowskiego). Artyści zostali odpowiednio dobrani do swoich ról i wywiązali się z zadań wokalno-aktorskich profesjonalnie.
Jedna z najbardziej wstrząsających scen przedstawia biczowanie Jezusa. Jego jęki oraz dramatyczna muzyka uwypuklają cierpienie, a później wręcz rozpacz. Kiedy Jezus zostaje ukrzyżowany, podbiega ktoś z kamerą, inna osoba przystawia mu prawie do ust wielki mikrofon na długiej tyczce. Ludzie wyciągają telefony komórkowe i nagrywają ostatnie minuty życia Jezusa, a potem na ekranie widzimy tysiące latających serduszek jak na rolce na Facebooku czy Instagramie. Bardzo wymowny jest również finał, ale nie chcę go zdradzać.
Muzycznie spektakl był sprawnie poprowadzony. Orkiestra Opery Lubelskiej została wzbogacona o dobrze brzmiący band rockowy. Zaskoczyło mnie, że Ruben Silva objął kierownictwo muzyczne takiego utworu. Artysta specjalizuje się w operze i operetce oraz koncertach, jest dyrektorem Filharmonii Kaliskiej. Wcześniej pełnił funkcję dyrektora artystycznego Opery Wrocławskiej i Opery Krakowskiej, był także kierownikiem muzycznym Teatru Wielkiego w Łodzi. Zanim rozpoczął karierę dyrygencką, grał w Boliwii na gitarze w zespołach prezentujących muzykę rockową, country i latynoamerykańską. Podobno do dziś lubi rock, a dyrygowanie „Jesus Christ Superstar” było jednym z jego marzeń. Wywiązał się z tego zadania profesjonalnie, choć zabrakło mi w niektórych zbiorowych scenach mocniejszego brzmienia i odrobiny „szaleństwa”, większego ładunku energii.
Przed spektaklem była część oficjalna. Marszałek Jarosław Stawiarski wręczył Medale 550-lecia Województwa Lubelskiego Kamili Lendzion: jeden dla Opery Lubelskiej, a drugi – dla dyrektora instytucji. Kiedy prześledzi się repertuar operowy tej instytucji od stycznia 2024 roku, to wyniki są następujące: jeden raz „Tosca” w styczniu, dwa razy „Traviata” w lutym, zero w marcu, kwietniu i maju. Na przykład Opera Śląska zaprezentowała po 4 spektakle operowe w styczniu i lutym (była też premiera baletowa) oraz 6 w marcu (premiera operowa), w kwietniu będzie 5, a w maju 2. Opera Krakowska zagrała 3 przedstawienia operowe w styczniu, 5 w lutym, 11 w marcu (premiera operowa), w kwietniu zaplanowała 6, a w maju 2.
Opery mają w repertuarze także spektakle operetkowe, baletowe, koncerty, czasem musicale i inne wydarzenia (zwłaszcza więcej lżejszego repertuaru w okresie karnawału). Warto jednak zadbać w Lublinie o większą ilość spektakli operowych, skoro zamieniono Teatr Muzyczny o 75-letniej tradycji w Operę Lubelską.