Historia zawiła, choć z prostym przekazem: dobro, uczciwość i bezinteresowność zawsze zostaną wynagrodzone. W przeciwieństwie to matactwa, krętactwa, buty i arogancji. W Rossiniowskim „Kopciuszku”, mającym swą prapremierę w 1817 roku, podobnie jak w poprzedzającym go „Cyruliku sewilskim”, najsłynniejszej operze komicznej, jaka wyszła spod pióra kompozytora, nie ma gloryfikacji antybohaterów. Niskie cechy ludzkiego charakteru są dotkliwie piętnowane i wyszydzane, jak przystało na bajkę. Operową bajkę z morałem.
Opowieść o Kopciuszku zna praktycznie każdy. Młoda kobieta, wychowywana przez macochę, pada ofiarą nieustannych szykan ze strony przybranej rodzicielki i jej dwóch córek. Z pomocą spieszy matka chrzestna dziewczyny i wróżka w jednej osobie, dając tytułowej bohaterce przepustkę do lepszego życia w postaci zaproszenia na bal u księcia.
Najpopularniejszą wersję baśni, zatytułowaną „Cendrillon ou la Petite Pantoufle de verre” („Kopciuszek lub szklany pantofelek”), stworzył francuski pisarz Charles Perrault i to właśnie ona posłużyła Gioachino Rossiniemu za kanwę opery. Kompozytor, we współpracy z librecistą Jacopo Ferrettim, zrezygnował jednak z motywu pantofelka ze względu na panujące wówczas surowe zasady obyczajowości. W pierwszej połowie XIX wieku uniesienie sukni, nawet w celu przymiarki obuwia, mogło być uznane za skandal. Bohaterka gubi zatem na balu bransoletkę.
To jednak nie koniec zmian. Zamiast złej macochy, czarnym charakterem jest wyrodny ojczym, Don Magnifico – partia napisana dla basa buffo – który nie tylko tresuje swoje córki i podsyca ich chciwość, ale nawet grozi Kopciuszkowi śmiercią. Kolejny bohater, który w oryginalnej baśni jest postacią kobiecą, to mędrzec Alidoro, czyli alter ego dobrej wróżki. Dla podsycenia komizmu, pojawia się także postać Dandiniego, sługi księcia, który na polecenie swego chlebodawcy zamienia się z nim rolami. Wszystko po to, by sprawdzić uczciwość wychowanic Don Magnifica. Ów zabieg zaczerpnięty z commedii dell’arte, wielokrotnie stosowany w operach buffa i dramma giocoso, pojawia się w przeszłości chociażby u Mozarta, m.in. w „Don Giovannim”, „Weselu Figara”, czy „Così fan tutte”. Co więcej, operę pozbawiono wszelkich elementów baśniowości. W rezultacie mamy do czynienia ze zręcznie skonstruowaną komedią omyłek pełną muzycznej wirtuozerii.
Na polskich scenach „Kopciuszek” Rossiniego gości dość rzadko. Fragmenty opery można usłyszeć w spektaklu baletowym pod tym samym tytułem w choreografii Giorgio Madii w Operze Krakowskiej i Teatrze Wielkim w Łodzi. Najświeższa premiera wystawionego w całości dzieła odbyła się w Operze Wrocławskiej, w reżyserii Iriny Brook. Reżyserka zaprezentowała wówczas nowatorski pomysł osadzenia akcji w barze będącym własnością Don Magnifica, w którym rolę kelnerki pełni tytułowy Kopciuszek.
Anna Zwiefka, która jak sama przyznaje, reżyserując „Kopciuszka” spełnia jedno ze swych artystycznych marzeń, postanowiła pokazać zupełnie inną wizję. Podczas 62. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie publiczność zgromadzona w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego w Rzeszowie udała się w podróż do Nowego Yorku czasów hollywoodzkiego splendoru, by uczestniczyć w historii tyleż operowej, co wręcz filmowej.
Estetyka kultowego filmu Blake’a Edwardsa „Śniadanie u Tiffany’ego” to pierwsze co rzuca się w oczy podczas oglądania spektaklu. Mamy tu zatem nie tylko projekcje multimedialne z architekturą typową dla Nowego Yorku drugiej połowy lat pięćdziesiątych XX wieku oraz nagłówkami z czarno-białych gazet z epoki. Lecz także nawiązujące bezpośrednio do stylizacji granej przez Audrey Hepburn Holly Golightly kostiumy, w które ubrana jest nie tylko sama Angelina, czyli tytułowy Kopciuszek, lecz także tancerki baletu. Kostiumy zaprojektowała sama reżyserka, z jednej strony wiernie odzwierciedlając kreacje ze srebrnego ekranu, ale też bawiąc się konwencją. Nie zabrakło będącej uosobieniem klasy, legendarnej czarnej sukni z początku filmu, gdy Audrey Hepburn wysiada z taksówki. Angelina otrzymuje ją od Alidora, czyli wróża chrzestnego, pod koniec pierwszego aktu, jako symbol swojej przemiany ze służącej w damę. Duet złych sióstr, czyli Clorindy i Tisbe, odznacza się czarno-białymi kostiumami dobranymi na zasadzie kontrastów: gdy u jednej z bohaterek góra sukni jest czarna, wiadomo, że u tej drugiej musi ona być biała, itd. Ten sprytny zabieg podkreśla podobieństwo sióstr, ale tym samym zaznacza, że coś je jednak różni i nie są to wyłącznie głosy (sopran koloraturowy i sopran spinto).
Choć inspiracja popkulturą, a w tym konkretnym przypadku filmem, to częsty zabieg stosowany przez współczesnych reżyserów operowych, pomysł Anny Zwiefki sprawdził się doskonale. Nie tylko odświeżając i otrzepując z kurzu znaną i lubianą bajkę, lecz także dodając całej historii humoru oraz szczyptę kokieteryjnego absurdu. Reżyserka przykłada ogromną wagę do detali. Tutaj każdy gest solistów jest gruntownie przemyślany i ma znaczenie, a w dodatku jest adekwatny do muzyki. Z pewnością wymagało to wielu żmudnych przygotowań. Jednak było warto, gdyż na scenie ani przez chwilę nie panuje nuda, każdy bohater trzyma się powierzonego sobie zadania, nie musząc przy tym improwizować ani śpiewać do publiczności. W połączeniu z minimalistyczną, utrzymaną w tonacji bieli i czerni scenografią Kamili Sudoł, całość prezentuje się spójnie i sensownie, nie rodząc zbędnych pytań i wątpliwości. Widz śledzi akcję z zapartym tchem.
Mocnym atutem spektaklu jest choreografia autorstwa Violetty Suskiej. Choć balet na scenie Filharmonii Podkarpackiej był nieliczny (jedynie dwie pary), niewątpliwie uatrakcyjnił całą historię raz bawiąc (rozkoszne, do przesady zmysłowe ruchy tancerzy w maskach królików), a innym razem wzruszając powiewem hollywoodzkiego romantyzmu. Operowa scena burzy połączona z estetyką finału filmu Edwardsa, w którym bohaterowie, błądząc w deszczu padają sobie w ramiona, zachwyca i imponuje finezją tańca z parasolami, który z pewnością nie należał do najłatwiejszych.
Należy podkreślić walory wokalne wykonawców, choć lekkim rozczarowaniem okazał się brak Darii Proszek w obsadzie. To miał być debiut obiecującej młodej mezzosopranistki w partii Angeliny. Na szczęście zastępująca ją dosłownie w ostatniej chwili Liliia Nikitchuk okazała się znakomitą śpiewaczką, bez trudu radząc sobie z zawiłościami Rossiniowskiej partytury i adekwatnym do jej zapisu, galopującym tempem utrzymywanym przez cały spektakl przez maestro Rafała Delektę. Choć może nieco dziwić i zaskakiwać dość buntownicza, charakterna postawa Kopciuszka, zaprezentowana przez Nikitchuk. A przecież bohaterka, według libretta, miała być delikatna, skromna i wrażliwa.
Partnerujące jej Julia Malik i Julia Surushkina jako duet złych sióstr, Tisbe i Clorinda, wypadły niezwykle naturalnie. Pomiędzy obiema śpiewaczkami wytworzyła się prawdziwa chemia charakterystyczna dla rodzeństwa, które raz się czubi, raz się lubi. Obie solistki rewelacyjnie uzupełniały się także wokalnie: dźwięczny niczym dzwoneczek sopran koloraturowy Surushkiny i ciemniejszy, głębszy sopran dramatyczny Malik były niczym yin i yang.
Nie ulega wątpliwości, iż Jacek Ozimkowski jako Don Magnifico bawił się rolą i czerpał z niej niemałą przyjemność. Jego odziany w strój Elvisa bohater, wygłaszający basem perory wychowawcze do swoich dwóch nieokrzesanych córek i jednocześnie rzucający groźby w kierunku Angeliny, wzbudzał niemałą wesołość. Obsadzenie tego znakomitego, doświadczonego śpiewaka okazało się strzałem w dziesiątkę.
Bardzo przyzwoicie wypadł także tenor Pablo Cameselle jako książę Ramiro, zachwycając świetlistą barwą głosu. Mimo iż zdarzyło mu się kilka drobnych potknięć w starciu z najwyższymi dźwiękami, na czele z wysokim „c”. Odrobinę zawiódł natomiast Ludovik Kendi jako Dandini. Jego głos brzmiał jak gdyby był zmęczony. Na szczęście śpiewak nadrabiał te braki talentem komediowym, który w przypadku Dandiniego jest wręcz obligatoryjny. Miłym zaskoczeniem okazał się nieznany mi dotąd Janusz Żak, dysponujący mocnym belcantowym barytonem o ciepłej barwie. Jego Alidoro brzmiał wręcz wzorcowo, zarówno w górnych jak i dolnych rejestrach i jest z pewnością wart zapamiętania.
Dyrygent Rafał Delekta bez wątpienia znakomicie czuje się w klimatach żywiołowej, energetycznej, chwilami pędzącej w zawrotnym tempie muzyki Rossiniego i tak też poprowadził Orkiestrę Akademii Beethovenowskiej. Chór Octava Ensemble dzielnie dotrzymywał mu kroku, choć lekki niedosyt pozostawiała jego liczebność. Podobnie zresztą jak samej orkiestry. W warunkach większej sceny, z zasiloną o dodatkowych muzyków orkiestrą, z muzyki Rossiniego można by wykrzesać jeszcze więcej ognia.
„Kopciuszek” w reżyserii Anny Zwiefki to inteligentny, zabawny i miły dla oka przykład porządnie zrealizowanego i dopracowanego teatru muzycznego. Mam ogromną nadzieję, iż nie było to jednorazowe przedsięwzięcie w ramach łańcuckiego festiwalu. Spektakl zasługuje na więcej wystawień, na większej scenie, by uwypuklić wszystkie jego walory. Każdy odnajdzie w nim coś dla siebie – hollywoodzki romans jak ze snu, paradę przerysowanych i groteskowych czarnych charakterów, humor pozbawiony najmniejszych elementów żenady, czy nawet, myśląc czysto estetycznymi kategoriami, pokaz mody niczym u Christiana Diora i Huberta de Givenchy.