Porzucenie strefy komfortu nigdy nie należy do łatwych decyzji. Nawet, a być może zwłaszcza, gdy nadrzędnym powodem jest miłość. I choć historia literatury, muzyki i sztuki praktycznie od początku swego istnienia głosi, że to właśnie dla miłości człowiek gotowy jest do najtrudniejszych poświęceń i do największych zmian, pasmo konsekwencji jest nieuniknione. Często gorzkich, bolesnych, budzących lęk i niepokój o nadchodzące jutro.
„Kraina uśmiechu”, skomponowana w 1929 roku przez Franza Lehára operetka, porusza te istotnie i wciąż aktualne problemy. Mimo iż jej główna bohaterka, Liza, żyje u progu XX wieku w pełnym przepychu Wiedniu. Dla miłości bohaterka gotowa jest zmienić całe swoje życie: zostawić za sobą krewnych i przyjaciół, rodzinny dom, miasto, w którym się wychowała, styl życia, do jakiego przywykła, kulturę, wśród której dorastała. Próbuje odnaleźć się w zupełnie obcym świecie – świecie jej ukochanego mężczyzny. Zrozumieć jego zwyczaje, znaleźć wspólny język z jego bliskimi. Czyż nie brzmi to znajomo dla wielu z nas? Liza wystawia samą siebie na ciężką próbę. Z początku będąc święcie przekonaną, iż sprosta jej dzięki sile uczucia. Jednak czy okaże się ono wystarczające?
Realizatorzy premierowego spektaklu przygotowanego przez Mazowiecki Teatr Muzyczny im. Jana Kiepury w Warszawie skoncentrowali się na historii miłosnej i relacjach pomiędzy bohaterami. Nie starali się dokładać nowych, niepotrzebnych wątków i znaczeń w warstwie wizualnej, choć nie ominęły one już warstwy tekstowej. Reżyserowi Wojciechowi Adamczykowi zależało w prawdzie na uaktualnieniu przekazu niektórych treści, lecz nie zdominowały one tego, co najważniejsze. Historii wiedeńskiej hrabianki Lizy i jej wybranka, chińskiego księcia Su-Czonga. Twórcy wykreowali na scenie warszawskiego Kina Praha kolorowy, urzekający obrazek wypełniony upojną muzyką Lehára.
To druga po „Błękitnym zamku” produkcja Mazowieckiego Teatru Muzycznego angażująca talent Marii Balcerek. Artystka, mająca w swojej karierze projekty kostiumów do takich operetek jak „Zemsta nietoperza” (Opera Krakowska) czy „Baron Cygański” i „Księżniczka czardasza” (Opera Nova w Bydgoszczy), trzymała się konwencji i tradycji. W jej kostiumach do „Krainy uśmiechu” próżno doszukiwać się romansu historii z nowoczesnością, tak jak miało to miejsce chociażby w przypadku oper „Anna Bolena” czy „Norma”. Pojawiły się zatem tradycyjne chińskie kimona w intensywnych kolorach, bogato zdobione mnóstwem zachwycających haftów. Duże wrażenie robią także eleganckie suknie wiedenek, a zwłaszcza Lizy, uszyte z tafty w pastelowych odcieniach. Nawet uniformy Gustawa oraz trzecioplanowych wojskowych z pierwszego aktu są adekwatne historycznie do lat świetności Austro-Węgier pod panowaniem Franciszka Józefa.
Kostiumy tworzą spójną całość ze scenografią i projekcjami multimedialnymi autorstwa Zuzanny Grzegorowskiej. Zwłaszcza te drugie wyróżniają się nasyconą kolorystyką, atrakcyjna formą plastyczną przyciągającą wzrok, a jednak nie odwracającą uwagi od znajdujących się na pierwszym planie solistów. Multimedia na ledowych ekranach budują nastrój i efektownie współgrają z treścią każdej arii czy duetu.
Reżyser Wojciech Adamczyk postanowił przeredagować libretto w oparciu o najstarsze polskie tłumaczenie. Dodał do niego tym samym sporo zagadnień o charakterze wolnościowym, równościowym czy feministycznym. Mocno zarysowane są one nie tylko w dialogach bohaterów (np. młodego postępowego Su-Czonga z jego konserwatywnym stryjem, z którego zrobiono odpychającego wręcz ortodoksa), lecz także w tekstach arii (księżniczka Mi śpiewa o niedogodnościach życia chińskich kobiet pod aparatem ucisku patriarchalnej władzy i snuje marzenia o traktowaniu jej na równi z mężczyznami). I choć przemycenie postępowych idei wydaje się być dobrym pomysłem, tekst nie zawsze dobrze brzmi pod względem stylistycznym. Miejscami traci swą poetyckość i kwiecistość języka na rzecz dość topornie skonstruowanych rymów. Co w ogólnym odbiorze działa na niekorzyść spektaklu.
Zaletą natomiast są obie obsady premierowe. Wcielająca się w postać Lizy Natalia Rubiś (pierwsza premiera) znana jest przede wszystkim ze scen operowych i z gatunkiem operetki mierzyła się po raz pierwszy. Z niemałym sukcesem, gdyż głos solistki, z początku brzmiący dość niepewnie, w miarę rozwoju akcji pierwszego aktu nabrał gęstości, by zachwycić w drugim akcie pięknem frazy i dojrzałością interpretacji. Jej Liza, śpiewająca mocnym sopranem lirico spinto, to kobieta o twardym charakterze, która doskonale wie czego chce. Jest pewna siebie i wyemancypowana. Świetnie brzmi w duetach z partnerującym jej Sławomirem Naborczykiem. Tenor ten, mający już na swoim koncie rolę Su-Czonga w Teatrze Muzycznym w Lublinie (debiut w 2019 roku), czuje się w tej partii niezwykle pewnie. Nie bez powodu, gdyż śpiewak z powodzeniem rozwija się zarówno wokalnie jak i interpretacyjnie. Ze wzruszeniem podziwiałam aktorską transformację Naborczyka z zakochanego, pełnego nadziei i ufności, młodego mężczyzny, w boleśnie doświadczonego przez los, wyciągającego lekcję z własnych błędów człowieka, nie potrafiącego zatrzymać przy sobie ukochanej osoby. Jego głos brzmi bardzo szlachetnie i technicznie znakomicie we wszystkich rejestrach, a dodatkowym walorem jest nienaganna dykcja. Rubiś i Naborczyk tworzą na scenie bardzo zgraną parę, w której emocjonalną więź widz jest w stanie natychmiast uwierzyć.
Zupełnie inna aura towarzyszy śpiewającym w drugiej premierze Paulinie Janczaruk i Dawidowi Kwiecińskiemu. Można śmiało powiedzieć, że Janczaruk, sopran koloraturowy, wręcz specjalizuje się w operetce już od czasów studenckich. Była już Adelą, Hanną Glawari, a w lubelskiej „Krainie uśmiechu” – księżniczką Mi. Na scenie MTM zadebiutowała w partii Lizy, pokazując pełnię swoich możliwości wokalnych. A te są niezwykle imponujące, gdyż głos artystki dojrzewa i ciemnieje, a także poszerza swoją skalę. Będące wyzwaniem dla wielu śpiewaczek wysokie dźwięki w ariach i ariettach Lizy (zwłaszcza w akcie drugim), nie stanowią dla niej żadnego problemu. Dodatkowym atutem solistki jest młodzieńczy entuzjazm w jej kreowaniu postaci. Liza Pauliny Janczaruk to po prostu szaleńczo zakochana, spontaniczna młoda kobieta. Te intensywne emocje odbijają się jednak, niczym od ściany, od partnerującego jej Dawida Kwiecińskiego. Próżno doszukiwać się namiętności w niezwykle oszczędnym, wręcz znikomym aktorstwie tego młodego tenora. Zagadką jest także, dlaczego partia Su-Czonga okazała się zbyt wysoko ustawioną poprzeczką dla jego głosu. Niedostatki techniczne obnażyła zwłaszcza słynna aria „Twoim jest serce me”, w której solista najzwyczajniej się męczył i brzmiał jak lekko niedysponowany. Nie było szans na zatuszowanie potknięć wokalnych interpretacją, gdyż pomiędzy wprost płonącą z namiętności Janczaruk a do bólu statycznym Kwiecińskim zwyczajnie zabrakło chemii. Podkreśliło to również jeszcze bardziej różnice kulturowe dzielące oboje bohaterów, które walnie przyczyniają się do ich rozstania.
Znacznie ciekawiej wypadają pary drugoplanowe, czyli księżniczka Mi i Gustaw. Kamila Goik, czyli Mi w pierwszej obsadzie, jest odważna, krnąbrna i zadziorna. Marta Studzińska (obsada druga) zaś nieco zagubiona i chyba wciąż nie potrafiąca określić się jako silna feministka, którą stara się być. I choć obie solistki nie pozostawiają większych zastrzeżeń od strony wokalnej, różnią się pod względem osobowości niczym ogień i woda. Kamilę Goik zestawiono w parze z romantycznym i nieco nostalgicznym Michałem Janickim (Gustaw), który odrobinę studzi jej ognisty temperament. Występujący zaś u boku Marty Studzińskiej Jakub Milewski (Gucio w drugiej obsadzie) ma w sobie więcej animuszu i zawadiackiego poczucia humoru, którymi zręcznie posługuje się do wyciągania swej scenicznej partnerki ze strefy komfortu. Obie pary stanowią przyjemne dla oka i ucha przeciwności, które się przyciągają.
Bardzo korzystnie wypada także większość aktorów pozbawionych partii wokalnych. W pamięć zapadł mi zwłaszcza rewelacyjny Sławomir Grzymkowski jako stary Czong. To pełnokrwisty aktor grający każdym gestem, spojrzeniem, grymasem twarzy, a także intonacją głosu. Marek Lewandowski jako Hrabia Lichtenfels, ojciec Lizy, miał odrobinę za małe pole do popisu gdyż reżyser zrezygnował z niektórych dialogów z udziałem jego bohatera, a jest to także znakomity aktor. Wcielający się w Eunucha Witold Wieliński dodał natomiast melodramatycznej historii bardzo potrzebnego i równoważącego burzliwe emocje, elementu komicznego.
Swoisty niedosyt pozostawia jednak fakt iż warunki sceniczne Mazowieckiego Teatru Muzycznego nie pozwoliły na pokazanie scen baletowych. A te bez wątpienia uatrakcyjniły by spektakl osadzony w egzotycznym uniwersum. Z tego samego powodu zrezygnowano również z partii chóralnych. Nie ulega jednak wątpliwości, iż maestro Ruben Silva, któremu powierzono kierownictwo muzyczne, robił co mógł by wykrzesać jak najwięcej ognia i piękna orientalnych brzmień z partytury Lehára, mając do dyspozycji orkiestrę w ograniczonym składzie.
Na „Krainę uśmiechu” do MTM warto jednak pójść przede wszystkim dla romantycznych uniesień i wzruszeń, gwarantowanych dzięki ukazanej w piękny, niezwykle plastyczny sposób historii miłosnej. A także dla wysokiego poziomu wykonawstwa większości śpiewaków i aktorów. To czarowna podróż nie tylko do egzotycznych Chin, w pogoni za wyidealizowaną miłością, ale także do krainy ludzkiej wrażliwości. Szczypta emocji ckliwych i sentymentalnych, których na co dzień wielu z nas się wstydzi, przyda się od czasu do czasu widzom w każdym wieku. A wielu być może odnajdzie w historii kochanków pochodzących z dwóch różnych światów analogię do swoich własnych przeżyć.