„Luiza Miller” jest piętnastą operą Giuseppe Verdiego, jej prapremiera odbyła się 8 grudnia 1849 roku w Teatro San Carlo w Neapolu. Można twierdzić, że był to wielki sukces, ponieważ dzieło niemalże natychmiast wystawiono w Palermo, Padwie i La Scali w Mediolanie, a także w Neapolu, Paryżu, Londynie i w Filadelfii w Stanach Zjednoczonych. Ale w pewnym momencie ten tytuł przestał być popularny, niewątpliwie przytłoczyła go sława kolejnych arcydzieł mistrza z Busseto, takich jak „Rigoletto”, „Traviata”, czy Trubadur”. O losach „Luizy Miller”, a także historii wykonawczej i nagraniowej wyczerpująco pisze w programie do bytomskiej premiery Piotr Nędzyński.
To dzieło w powojennej historii naszego kraju zabrzmiało tylko raz w wersji koncertowej w Operze Bałtyckiej w Gdańsku w 2001 roku pod dyrekcją Krzysztofa Słowińskiego. Partię tytułową śpiewała wtedy Agnieszka Wolska, której partnerowali m. in.: Krzysztof Bednarek, Włodzimierz Zalewski, Vera Baniewicz, Piotr Nowacki i Andrzej Szkurhan, fragmenty ukazały się na płycie kompaktowej.
Historia oparta jest na dramacie Friedricha Schillera. Verdi kilkukrotnie sięgał do jego dzieł, na kanwie jego dramatów skomponował „Zbójców” („I Masnadieri), ale także „Don Carlosa”, jedno z jego największych arcydzieł. Muzykolodzy uważają, do czego przychyla się Piotr Nędzyński, że „Luiza Miller” to cezura oddzielająca młodzieńczy okres kompozytora od pełnych maestrii jego arcydzieł. Partytura „Luizy” pełna jest muzycznej mocy, wyposażona w olśniewające sceny ansamblowe, ale także wzruszające i wymagające solistycznego popisu arie. Inicjatywa Opery Śląskiej w Bytomiu, aby wreszcie zaprezentować to arcydzieło zasługuje więc ze wszech miar na uznanie. Tym bardziej, że udało się zgromadzić solistów, którzy doskonale mogli wyrazić wyśnione marzenie kompozytora.
Akcja opery rozgrywa się w XVII wieku w małym miasteczku w Tyrolu, Rudolf (tenor), syn hrabiego Waltera kocha z wzajemnością Luizę (sopran). Na wskutek złego zbiegu okoliczności (sztuka Schillera ma tytuł „Intryga i miłość”), kochankowie popełniają, niczym szekspirowscy Romeo i Julia samobójstwo. Krajobraz wokalny dopełniają Miller (baryton), ojciec Luizy oraz Walter (bas), ojciec Rudolfa, a także nie do końca wykorzystane dramatycznie postacie Księżnej Fryderyki (mezzosopran) oraz zakochanego w Luzie, podstępnego Wurma (bas). Verdi, ponoć na skutek sugestii librecisty, Salvatore Cammarano, nie rozbudował w sposób bardziej znaczących tych partii, co nie znaczy, że można w nich obsadzić śpiewaków bez charyzmy. Anna Borucka jako Fryderyka pokazała namiętność i słodycz w swoich dwóch pojawieniach się na scenie, w krwistych duetach zademonstrowała ogromną wrażliwość wokalną, nie jest to bowiem postać negatywna, a bardziej nieszczęśliwa w odtrąceniu swojej miłości. Bardzo dobrze wypadł Zbigniew Wunsch, bas związany z Operą Śląską, przekonujący scenicznie i świetnie interpretujący z wyczuciem belcanta i mocy swoje jadowite frazy. W kilku solowych wejściach krystaliczną werwą sopranu błysnęła Marta Huptas jako Laura, towarzyszka Luizy.
Ale ta partytura należy do kwartetu solistów: sopranu, tenora, barytonu i basa, bez nich nie ma sensu przedstawiać tego dzieła. W Bytomiu wyszło to znakomicie. Izabela Matuła w tytułowej partii (śpiewaczka już po raz kolejny zmierzyła się z tą rolą) znakomicie meandrowała pomiędzy trudnością lirycznej koloratury, jak też szerszą dramatyczną frazą. Ta partia napisana jest przez Verdiego niemiłościwie, właściwie na kilka rodzajów głosów, trochę podobnie jak Violetta w „Traviacie”, od brzmień koloraturowo lirycznych do silnego wyrażenia dźwięków piersiowych. Matuła zinterpretowała to znakomicie, nie tracąc wokalnej kontroli, olśniewając przejściami rejestrów i upiornie dramatyczną interpretacją, zawsze osadzoną w technice belcanta. Łukasz Załęski w patii Rudolfa imponował techniką i siłą wyrazu, ta rola jest bliższa przyszłym Radamesom i Don Carlosom, niż Alfredom czy Księciom w „Rigoletcie”. Artysta zabrzmiał wyczuciem dramatycznej verdiowskiej frazy i wielką śpiewnością. Niestety, trudna szczególnie dla większych głosów, poprawiona akustyka w Sali Opery Śląskiej odrobinę ścinała jego alikwoty.
Doskonałym Walterem był bas Aleksander Teliga, o miękkich dźwiękach basowych, artysta stworzył też ujmującą kreację sceniczną zagubionego w miłosnych rozedrganiach swojego syna. Także Stanislav Kuflyuk ujmował mocą i siłą wyrazu w lirycznie wyrażanych frazach ojca Luizy.
Marco Guidarini prowadził orkiestrę Opery Śląskiej solidnie i mocno, kładąc nacisk na dynamizm opowieści, muzycy brzmieli świetnie, choć czasem przydałaby się chwila oddechu, a także zabawa verdiowską frazą, miejscami było to zbyt szybkie.
Inscenizacja jest koprodukcją czterech teatrów operowych: Opéra Grand Avignon (Francja), Opéra de Tours (Francja), Teatro di Como (Włochy) oraz Opery Śląskiej w Bytomiu (Polska). To dobre odejście, zwłaszcza w przypadku tak ryzykownie mało znanego tytułu. Reżyseria Frédérica Roelsa pozwala rozwinąć się solistom w porywach dramatycznych, choć jest dosyć statyczna. Bezgraniczna miłość ojca wyrażona jest upominkiem laleczki na urodziny, to ujmujący pomysł bezwarunkowego przywiązania Millera do córki. Podobnie rozegrany jest motyw zegara, niczym nieubłaganej mocy przeznaczenia, Miller szermuje wyrwaną wskazówką jak szablą, a czas niejako przestanie płynąć.
Scenografia Lionela Lesire osadza tę opowieść w kamiennej przestrzeni tyrolskiego miasteczka, mury ruszają się i tworzą w zależności od sceny rynek lub wnętrze posiadłości, w sposób bardzo umowny. Lionel Lesire jest też autorem kostiumów, dzięki nim można zorientować się, że ta historia przeniesiona jest w czasy bardziej współczesne. Wszystko to zagrało, tworząc uniwersalną opowieść. Mocy wyrazu dopełnił chór prowadzony przez Krystynę Krzyżanowską-Łobodę, śpiewający czysto, mocno i przejmująco. To była bardzo udana produkcja, zarówno w podejściu Opery Śląskiej odkrywania i przybliżania mniej znanych dzieł, jak też i wspaniałym wokalnie i muzycznie wykonaniu.