Niezbyt częste pojawianie się tej akurat opery Giuseppe Verdiego na światowych scenach często tłumaczy się tradycją „klątwy” – w środowisku operowym przytacza się wówczas wszystkie nieszczęśliwe wypadki jakie towarzyszyły wystawieniom „La forza del destino”.
Niektórzy lubią podnosić rzekomą miałkość czy raczej trudność inscenizacyjną dzieła, którego akcja dzieje się na przestrzeni wielu lat i w różnych miejscach, a którego główni bohaterowie spotykają się właściwie tylko na początku i końcu. Mimo to – gdy już do tych spotkań dochodzi – widz otrzymuje ogromny ładunek emocjonalny: fatalnym trójkątem Leonora – Don Alvaro – Don Carlo di Vargas szarpią uczucia miłości i zemsty doprowadzając do finałowej tragedii. Owe emocje mistrz Verdi zawarł w tak porywającej muzyce, że nawet jeśli libretto nieco kuleje, ona sama powinna być wystarczającym powodem dla jak najczęstszego grania „Mocy przeznaczenia”.
Po 40 latach nieobecności – jak informuje Teatro Comunale – „La forza del destino” wróciła na scenę bolońskiej opery. Czerwcowa premiera trafiła na niedogodny czas, ponieważ piękny historyczny Teatr położony w sercu starego uniwersyteckiego miasta (przy Piazza Verdi) znajduje się obecnie w remoncie. Bolonia postarała się jednak, by podczas renowacji i rozbudowy zabytkowej opery, sztuka ta znalazła tymczasowy dom w sali Centrum Kongresowego położonego na peryferiach miasta przy Piazza della Constituzione. Tam opera gra pod nazwą Comunale Nouveau i trzeba przyznać, że zostało to doskonale przygotowane i zorganizowane.
Smaku bolońskiej premierze w oczach i uszach polskiego melomana dodawał bez wątpienia występ naszego czołowego basa Rafała Siwka. Artysta ten jest znany przede wszystkim jako wykonawca partii Verdiowskich w popularniejszych operach mistrza z Le Roncole, jak „Nabucco”, „Aida” czy „Don Carlos”. Tym bardziej warto było go posłuchać w „Mocy przeznaczenia”.
Inscenizacja autorstwa reżysera greckiego pochodzenia Yannisa Kokkosa jest koprodukcją bolońskiej sceny z Teatro Massimo di Palermo, Opéra Orchestre National Montpellier Occitaine i Teatro Regio Parma, gdzie miała swoją premierę niespełna rok temu. Spektakl od strony reżyserskiej jest dość prosty i klarowny, a choć, tylko jak można sądzić po kostiumach, nie rozgrywa się w czasie historycznym wyznaczonym przez librecistę, Francesca Marię Piavego, tylko jakieś bliżej nieokreślonej teraźniejszości. Spektakl od strony reżyserskiej jest dość prosty i klarowny, a choć, jak można sądzić po kostiumach, nie rozgrywa się w czasie historycznym wyznaczonym przez librecistę, Francesca Marię Piavego, tylko jakieś bliżej nieokreślonej teraźniejszości. Nie wpływa to jednak ani na rozwój scenicznych wypadków, ani na motywacje czy interakcje bohaterów.
Od strony wizualnej spektakl jest raczej ascetyczny, wstrzemięźliwy w operowaniu elementami scenograficznymi (dwuwymiarowe płaszczyzny symbolizujące ruin podczas wojny, podwyższenie z przekrzywionym krzyżem w scenach w klasztorze itp.), a nastrój budują głównie modne obecnie projekcie i wyrazista reżyseria świateł. Ta ostatnia warta jest podkreślenia, bo mimo użycia bardzo prostych środków zrobiła na mnie spore wrażenie: np. w scenach z Preziosillą jasny punktowy reflektor, kojarzący się z dawnym kabaretem lub teatrem rewiowym, wyłuskiwał z tłumu głównych bohaterów dramatu i samą nawołującą do udziału w wojnie Preziosillę.
Nastrój skupienia w finałowej scenie II aktu w klasztorze robiły świece trzymane przez gromadę mnichów, a na zakończenie opery zobczyliśmy czarne, niczym wycięte z papieru, postaci Don Alvara i Ojca Gwardiana nad ciałami rodzeństwa: Don Carlosa i Leonory di Vargas. Plastycznie całość można było skojarzyć ze stylem kina niemieckiego ekspresjonizmu – zwłaszcza upiorne maski postaci otaczających Preziosillę w „Rataplan”.
Ta mało kontrowersyjna w moich oczach inscenizacja, nie zachwyciła chyba otaczających mnie na premierze włoskich widzów, jednak wyrazów dezaprobaty też nie zauważyłam, sukces spektaklu leżał bowiem przede wszystkim w wykonaniu muzycznym i tu podzielam zachwyty miejscowych melomanów, którzy potrafili jeszcze w trakcie arii wtrącić gromkie bravo! Na ten okrzyk zasłużył sobie tenor Roberto Aronica (Don Alvaro) po swojej arii w III akcie. Początkowo artysta nie brzmiał zbyt atrakcyjnie, ale z minuty na minutę zjednywał sobie słuchaczy swobodą, stylem i żarliwością wykonania. Jego Alvaro pełen był tych właśnie emocji, jakich w „Mocy przeznaczenia” można było oczekiwać. Oba duety z Don Carlosem (dobry Gabriele Viviani) wypadły znakomicie!
Viviani nie do końca przekonał mnie od strony interpretacyjnej. To prawdziwy baryton Verdiowski, jednak czasem brakowało mu rysu, siły „czarnego charakteru”. Temperamentu, ognia, wokalnej i scenicznej charyzmy nie brakowało za to gruzińskiej mezzosopranistce Nino Surguladze w roli Preziosilli – była wspaniała, jej głos świetnie brzmiał we wszystkich rejestrach.
Rewelacją wieczoru była Erika Grimaldi, sopranistka, której kariera nabrała rozpędu w ostatnich 4 latach, a dla której był to debiut w roli Leonory do Vargas. Piękny głos, niezwykle nośny i wyrównany, a interpretacja przejmująca. I ta artystka wraz z czasem trwania przedstawienia stawała się coraz swobodniejsza, by w finale całkowicie podbić widownię. Warto zapamiętać to nazwisko.
Rafał Siwek udowodnił, że jako specjalista od Verdiego nie ma sobie równych. Polski bas stworzył dopracowaną kreację przeora klasztoru, zasadniczego, może nawet surowego, ale w głębi duszy dobrotliwego, współczującego w nieszczęściu Leonorze. Siwek wykazał się też rysem komicznym w scenie z Fra’ Melitone w IV akcie. Gęsty, lekko matowy głos artysty doskonale wypełniał przestrzeń sali, przybierając w zależności od sytuacji raz grzmiące, to znów łagodne, liryczne tony. Docenić też trzeba świetną dykcję naszego basa i budzące podziw niskie dźwięki kończące wiele fraz partii Padre Guardiano. Właściwie każde ukazanie się artysty na scenie przykuwało od razu uwagę – charyzmy polskiemu basowi nie brakuje, wydaje się stworzony do takich właśnie „ojcowskich” partii.
Właściwie tylko dwie poboczne partie solowe wypadły słabiej: markiz Calatrava (Cristian Saitta) śpiewał brzydkim dźwiękiem i miał momentami problemy z intonacją, a Sergio Vitale, który w ostatniej chwili przed premierą zastąpił zapowiadanego Roberta De Candię w roli Melitone w swoim pierwszym wejściu potężnie walczył z rwącym się głosem – w IV akcie było już jednak znacznie lepiej.
Znakomite były za to zespoły Teatro Comunale w Bolonii: chór i orkiestra. Maestro Asher Fisch prowadził spektakl dynamicznie, wydobywając z partytury „Mocy przeznaczenia” całą zawartą w niej moc – dramat i liryzm, rozpacz i akcenty heroiczne. W paru momentach wiolonczele i kontrabasy dosłownie jęczały pod smyczkami a słuchaczom – przynajmniej mnie – ciarki chodziły po plecach.