REKLAMA

Surrealistyczna baśń bez happy endu. „Turandot” z Teatro dell’Opera di Roma

Rzymska „Turandot” stawia więcej pytań niż daje odpowiedzi. Czaruje nowatorskim artyzmem, wzbudza dreszcz grozy. I pozostawia widza samotnego w tłumie oraz pełnego niepokoju.

„Muzyka jest sztuką najbardziej demokratyczną”. (Karol Szymanowski)

Gdy zawodzą słowa, cała nadzieja w muzyce. Artyści ze wszystkich stron świata sięgają po nią od stuleci, by przekazać ważne myśli i idee. Uniwersalny język muzyki pozwala dotrzeć tam, gdzie zawodzi tekst, w druku czy w mowie. Jej przekaz potrafi być o stokroć silniejszy. Muzyka stała się zatem ekspresją emocji, wyrazem uwielbienia, spowiedzią grzeszników, deklaracją wolnościową anarchistów, krzykiem prześladowanych. Nie sposób ująć jej w jedną klamrę, tak różnorakie są jej oblicza.

Czy istnieje jednak granica, której przekroczenie przez artystę – w tym przypadku reżysera teatralnego – zabiera muzyce to, do czego pierwotnie została stworzona? Przepoczwarza ją i przeinacza? Gdzie kończy się przekaz muzyki, a zaczyna całkiem inna, dopowiedziana historia? Chiński artysta Ai Weiwei, znany przede wszystkim jako twórca konceptualnych instalacji i happeningów, a zatem kojarzony ze sztukami wizualnymi, zagościł w Teatro dell’Opera di Roma i wziął na warsztat „Turandot” Giacomo Pucciniego. Jego reżyserski debiut operowy tyleż olśniewa plastyczną kreatywnością, co wzbudza kontrowersje.

Ai Weiwei, który jest nie tylko reżyserem spektaklu, lecz także projektantem scenografii i kostiumów oraz autorem multimediów, pokazał w Rzymie „Turandot” w wersji surowej. Wykorzystał wyłącznie partyturę Pucciniego, który zmarł na raka w 1924 roku i nie zdążył dokończyć dzieła. Akcja zatrzymuje się na śmierci niewolnicy Liu, torturowanej przez Turandot. To właśnie ta dramatyczna scena, zdaniem kompozytora, miała odegrać kluczową rolę w przemianie tytułowej heroiny. „Niech ona (Liu) umrze podczas tortur.”, pisał do librecisty Giuseppe Adamiego. „Dlaczego by nie? Jej śmierć mogłaby zmiękczyć serce księżniczki”. Finał trzeciego aktu dopisał, wedle wskazówek Pucciniego, Franco Alfano. Prapremiera pod batutą Arturo Toscaniniego w 1926 roku kończyła się właśnie na tej scenie, by uczcić pamięć po zmarłym kompozytorze. Kolejne przedstawienia zagrano jednak już wraz z dodanym, rzadkim dla gatunku opera seria, happy endem.

„Turandot” © Fabrizio Sansoni-Teatro dell’Opera di Roma

W Rzymie mamy do czynienia raczej z widowiskiem plastycznym, niż standardowym spektaklem operowym. Nadrzędną rolę pełnią tu animacje i projekcje multimedialne. „Turandot” Ai Weiweia nie ogląda się zatem dla samej historii, którą opera opowiada, lecz dla artyzmu będącego efektem syntezy obrazu i dźwięku. Wszystko, od kostiumów poprzez animowane tło, wprost kipi od symboliki. Multimedia z brutalną śmiałością wkraczają na płaszczyznę problemów współczesnego świata – zarówno społecznych, jak i politycznych. Zimne światło potęguje kontrasty. Ruch sceniczny ograniczono do niezbędnego minimum, by podkreślić dynamikę animacji. Niesztampowe kostiumy solistów czy chórzystów, wzbudzają nieodzowne, faunistyczne skojarzenia. Zahaczają o groteskę i rodzą wątpliwość, czy to, co oglądamy na scenie, należy traktować serio.

Bo też trudno jest doszukiwać się logiki i spójności w tym wymykającym się wszelkim konwencjom widowisku. Libretto wydaje się wręcz nie mieć większego znaczenia dla reżysera. Stanowi raczej pretekst do stworzenia swoistego happeningu. Trwającego niemal dwie godziny, spektakularnego pokazu sztuki awangardowej.

„Turandot” Pucciniego to opowieść o sile miłości. O jej niezwykłej mocy przemiany, jej triumfie nad okrucieństwem – miłości, jaką książę Kalaf obudził w tytułowej bohaterce. U Ai Weiweia, z racji zakończenia, jedyna miłość, jaką można zaobserwować, to ta, którą Liu darzy Kalafa. Wcielająca się w nią Francesca Dotto swym ładunkiem emocjonalnym oraz kunsztem wokalnym pozostawia resztę obsady daleko w tyle. Zachwyca jej lekkość prowadzenia frazy, gęstość i szlachetność barwy głosu, zarówno w górnych jak i w dolnych rejestrach. Jej Liu jest porażająco prawdziwa, wierzymy jej, gdy wyznaje miłość Kalafowi w „Signore, ascolta”, wierzymy gdy umiera tuż po arii „Tu che di gel sei cinta”.

Francesca Dotto (Liu) i Michael Fabiano (Kalaf) © Fabrizio Sansoni-Teatro dell’Opera di Roma

Trudno natomiast, z racji urwanego zakończenia, uwierzyć w fascynację księcia tytułową bohaterką. Choć wcielający się w niego tenor liryczny Michael Fabiano sprostał roli, nie forsując nadmiernie głosu. Jego zadanie było tym bardziej utrudnione, iż Kalaf przez cały pierwszy akt musi trzymać na swoich plecach ogromną, niemal ludzkich rozmiarów żabę (w chińskiej mitologii: symbol szczęścia). Dopiero przy arii „Nessun dorma” słychać u niego wyraźny problem by wspiąć się na wokalne wyżyny i choć zbliżyć się do ideału, jaki pozostawił po sobie niekwestionowany mistrz, Luciano Pavarotti.

Nieoczekiwanie, najbardziej zawodzi sama Turandot – Oksana Dyka. Jej głos w wysokich dźwiękach brzmi nazbyt piskliwie, zaś zbyt metalicznie na dołach, jak gdyby brakowało mu pewności siebie. Pozostaje niedosyt, sugerujący, iż solistka porwała się na repertuar przekraczający jej możliwości wokalne. Nadrabiała jednak wyrazistą ekspresją i właściwym dla jej postaci, zimnym spojrzeniem. Tym większą ciekawość budzi obsadzenie polskich solistek – Ewy Vesin w partii Turandot oraz Adriany Ferfeckiej w partii Liu, których niestety nie pokazano w przygotowanej przez telewizję Rai 5 retransmisji.

„Turandot” © Fabrizio Sansoni-Teatro dell’Opera di Roma

Ukraińska dyrygentka Oksana Lyniv, przepasana flagą swojego kraju, dała prawdziwy popis muzycznego kunsztu. Słuchanie orkiestry pod jej batutą, z właściwą dla Pucciniego dynamiką i dramaturgią, było niekwestionowaną ucztą. Monumentalny chór dodatkowo nasilał wrażenia, wypełniając sceniczną przestrzeń potęgą brzmienia ludzkich głosów. Spektakl ujawnia niezwykle szerokie spektrum plastycznej wyobraźni reżysera. Głosy i brzmienie instrumentów tworzą swoistą bazę dla wszystkich aspektów wizualnych. Animowane multimedia wraz z elementami przestrzennymi eskalują głębię świata przedstawionego. Świata, który pomimo statycznej reżyserii, pozostaje labilny i niespokojny. A także pełen sprzeczności. Czy zatem nasze realia, tak bogate w kontrasty, tak bardzo różnią się od surrealistycznej baśni, do jakiej zabiera widzów Ai Weiwei?

reklamaspot_img
reklamaspot_img
reklamaspot_img
reklamaspot_img
reklamaspot_img
reklamaspot_img

Również popularne