Jeśli chodzi o moją miłość do opery, inscenizacje Marka Weissa są dla mnie szczególne. Zaraziłem się tą nieuleczalną chorobą w końcu lat 80. Teatr Wielki, który nie był wtedy jeszcze Operą Narodową działał zupełnie inaczej. W Warszawie w ciągu kilku miesięcy można było zobaczyć wielki repertuar operowy. Codziennie grano inne tytuły. „Cyganeria” przeplatała się z „Aidą”, „Straszny dwór” z „Toscą” i „Don Carlosem”, „Turandot” z „Jasiem i Małgosią”, „Madame Butterfly”, „Weselem Figara”, czy dziełami współczesnymi: „Bramami raju” oraz „Mistrzem i Małgorzatą”. Trudno było dostać bilety, polowało się na wejściówki. Każda wizyta była świętem. Przez jakiś czas bywałem w teatrze prawie codziennie, przeżywając wzruszenia i rozczarowania, jeśli w ostatniej chwili obwieszczano zmianę obsady. Chodziło się „na artystów”, nie na przedstawienia.
Wydawało się kwestią oczywistą, że repertuar musi być tak szeroki. Były to ostatnie lata dyrekcji Roberta Satanowskiego (Weiss poświęca w „Białym wielorybie” wiele miejsca tej kontrowersyjnej postaci, która dała mu szansę zaistnienia w teatrze operowym, ale także w pewnym sensie go zniewoliła).
Była to wtedy instytucja pełna wielkich artystycznych osobowości, na stałe związanych etatowo z teatrem. Byli to artyści spełnieni, przy tak wielkim i gęstym repertuarze mogli śpiewać prawie wszystko, co chcieli. Ten model teatru operowego nie działa już nigdzie na świecie. W takim systemie działają teraz już tylko teatry dramatyczne, mające swój zespół etatowych aktorów, ale oczywiście czasem zapraszających artystów gościnnych.
Nie każdy wie, że warszawska scena operowa jest pod względem kubatury jedną z największych na świecie. Na samej jej powierzchni można zmieścić nie tylko budynek Opery Wrocławskiej, ale także całą La Scalę. Tak warszawski Teatr Wielki odbudowany został po wojnie. Weiss, główny reżyser Teatru Wielkiego w latach 1982-88 i 1992-95 zachwycił się możliwościami inscenizacyjnymi, o czym pisze w swoich wspomnieniach: Nie do przebicia okazały się również możliwości sceny Teatru Wielkiego. Oprowadzony po jej zakamarkach po raz pierwszy przez Jerzego Bojara, budowniczego teatru i jego wiecznego dyrektora technicznego nie posiadałem się ze zdumienia nie tylko z powodu wielkości i ilości urządzeń technicznych, ale przede wszystkim dlatego, że nikt ich do tej pory w pełni nie wykorzystał. Postanowiłem, że to zrobię. I trzeba przyznać, że w wielu swoich inscenizacjach w pełni skutecznie te rozwiązania wykorzystał.
Operę pokochałem dzięki wybitnym śpiewaczkom i śpiewakom, ale także warszawskie inscenizacje Marka Weissa, często zapierające dech w piersiach wywarły na mnie wielkie wrażenie. Inscenizacja „Bram raju” Joanny Bruzdowicz polegała na podróżach publiczności usadowionej na scenie obrotowej. Pamiętam jego „Traviatę”. Podczas uwertury Violetta umierała, scena opadała poziom niżej, by nagle znaleźć się w salonie Flory. Robiło to ogromne wrażenie, także poprzez niezwykłe wykorzystanie świateł. W drugim akcie, na zasceniu pojawiał się biały koń. Widziałem w tej inscenizacji wiele wybitnych Traviat, ogromne wrażenie wywarły Zdzisława Donat, Izabela Kłosińska i Krystyna Rorbach, każda w innym odcieniu interpretacyjnej emocji, każda wzruszająca i doprowadzająca do łez. We wznowieniu wybitnie prowadzonym muzycznie przez Jacka Kaspszyka (pamiętam wspaniałe występy Agnieszki Wolskiej, Agi Mikołaj i Iwony Hossy) niestety zrezygnowano podczas uwertury z tego scenicznego rozwiązania.
Nigdy nie zapomnę „Makbeta”, w jego reżyserii i scenografii Wiesława Olko. Lady Makbet w wykonaniu Ryszardy Racewicz, przy spuszczonej ognioodpornej kurtynie śpiewała tak pięknie, mosiężnie i głośno, że miałem wrażenie, że za chwilę, poprzez siłę jej głosu, teatr wyleci w powietrze. Bębenki moich uszu, ale także mury opery drżały, nigdy więcej nie zetknąłem się z tak nieziemskim przeżyciem. Przeżycie potęgowała też inscenizacja, Czarownice w pierwszym akcie zjeżdżały z góry na spadochronowych uprzężach, to było piorunujące. Racewicz moglem także podziwiać także jako tytułową Turandot w onirycznej i odważnej inscenizacji Marka Weissa. W pierwszym akcie księżniczka przepływała przez scenę w wielkiej łodzi, w arii „In questa reggia” wyrastała spod ziemi ubrana w srebrzysty strój.
W swoich wspomnieniach Marek Weiss dużą część poświęca zresztą, i słusznie, rozważaniom dotyczącym postrzegania różnicy między reżyserem, a inscenizatorem. Inscenizator to ktoś, kto wymyśla świat sceniczny, w jakim toczyć się będzie akcja, określa kierunek interpretacji utworu i deklaruje rodzaj przesłania. Reżyser to praktyk, który dowiaduje się od scenografa, co będzie na scenie i dopasowuje szczegóły do przyszłego spektaklu. Inscenizacja jest dziełem autorskim i powinna być chroniona prawem. „Turandot” była przykładem takiej inscenizacji, działa się w trochę innym miejscu i czasie, a przesłaniem było nie tylko roztopienie lodowatego serca księżniczki, lecz także upadek terroru, zwycięstwo wolności i wschód słońca.
Można by długo wymieniać imponujące rozwiązania sceniczne stosowane przez Weissa. Obecnie wielkie możliwości inscenizacyjne, zapadnie i poziomy warszawskiej sceny rzadko są wykorzystywane, przedstawienia zwykle nie są tak spektakularne. Czasy się zmieniły. Oglądałem wiele produkcji Marka Weissa w Gdańsku czy Poznaniu, artysta wracał także do Warszawy (niedawny „Ślepy tor” Krzysztofa Meyera), jego inscenizacje zawsze były frapujące i piękne, zawsze zawierały ciekawy pomysł na dramat operowych bohaterów.
„Białego wieloryba”, opowieść o pogoni za absolutem i pięknem (to nawiązanie do powieści „Moby Dick” Hermanna Melville’a) czyta się wspaniale. Wspomnienia podzielone są na kilka geograficznych rozdziałów (np. „Ze Słupska do Teatru Narodowego”, „Z Wielkiego w Warszawie do Wielkiego w Poznaniu”, itp.). Narracja toczy się ciągiem, ale brakuje mi pewnych zawieszeń, które mogłyby być wyrażone chociażby w śródtytułach, może podrozdziałach. Obszerne fragmenty były wcześniej publikowane w mediach społecznościowych, na pewno można by to podzielić i uzupełnić. Książka, jako dokument, zawiera chronologiczny spis spektakli (szkoda, że bez wymienienia współrealizatorów, a także obsad, przynajmniej premierowych). Te informacje można oczywiście znaleźć (np. na stronie Encyklopedii Teatru Polskiego), ale publikacja byłaby wtedy bardziej pełna. Dobrze, że zamieszczono indeks nazwisk i tytułów, łatwo dzięki temu można odnaleźć interesujące nas w danej chwili wątki.
Te wspomnienia czyta się jednak w szczególny sposób. Marek Weiss potrafi opowiadać. Jest też powieściopisarzem, wydał kilka powieści, po które chętnie sięgnę zachęcony właśnie „Białym wielorybem”. Fascynujące są koleje jego losu, jego artystyczne i inscenizacyjne przygody. Weiss nie zawsze pisze pozytywnie o artystach, których spotkał na swojej artystycznej drodze, odbrązawia pewne mity, dotykając często bardzo intymnych szczegółów współpracy, tłumacząc się niejako ze swoich wyborów. Artysta nie dotyka jednak taniej sensacji, nie wdaje się w detale, mimo, że nie wszystkich kochał i nie wszyscy go kochali. O niektórych pisze z przekąsem lub po prostu źle, niektórymi się zachwyca, choć nie zawsze jest w stanie to wytłumaczyć. Nie zawsze bywa też w swoich relacjach spójny i konsekwentny. Dzieli się swoimi przemyśleniami, z którymi nie zawsze można się zgodzić i być może nie zawsze można uwierzyć. Ale ma do tego pełne prawo, obraz wspomnień nie musi być czarno – biały.
Niewątpliwie jest to książka, którą każdy wielbiciel opery powinien przeczytać, to dokument pewnej epoki, ale także opis zachodzących zmian i sytuacji, do jakich artysta musi się dostosować. Dodatkową przyjemność lektury stanowi język, jest to znakomicie i barwnie napisane. Weiss kończy swoje opowieści w następujący sposób: Wszystkim jestem wdzięczny za obecność w mojej podróży, która właśnie dobiega końca. Część z nich wyruszy dalej, część zakończyła swoją podróż wcześniej ode mnie. Czas jest wyjątkowy, bo zaraza spowodowała agonię teatrów, która właśnie dobiega końca. Czy opera podniesie się po tej chorobie, czy nie, zależy od wielu sił. Najważniejszą z nich jest siła miłości widzów do tej potężnej iluzji, jaką wywołuje spektakl operowy, Moją opowieść zaczyna opinia, że gwiazda opery nieubłaganie gaśnie. Czy odrodzi się jako supernowa zależy od was. Ja zrobiłem swoje.