Poznaliśmy się jesienią 2005 roku, kiedy Pan Bogusław poszukiwał akurat gospodyni. Nie miałam wprawdzie odpowiednich kwalifikacji i listów polecających, nie pracowałam bowiem w takim charakterze wcześniej. Jednak wiele lat spędzonych w domu sprawiło, że stałam się wykwalifikowaną kurą domową. Postanowiłam więc spróbować swoich sił.
Nie muszę ukrywać, że byłam niezwykle przejęta i mocno zestresowana, słyszałam bowiem, że jest bardzo wymagający. Przyjął mnie w Swoim Impresariacie, niezwykle eleganckim, urządzonym z dużym smakiem, na pięknych, skórzanych fotelach, przy szklanym stoliku ze sfinksem podpierającym blat. Ubrany był bardzo swobodnie, można powiedzieć codziennie, w swoich ulubionych czarnych sztruksach i koszuli w stylu hawajskim. Nie przypominał w żaden sposób mężczyzny, którego zapamiętałam ze sceny, a po prostu zwykłego, miłego Pana, który bacznie przysłuchiwał się mojej historii, którą na Jego prośbę opowiadałam. Na koniec uśmiechnął się i powiedział: – To może ja pani pokażę swoje mieszkanie?
Schodziłam pełna niepokoju i strachu, nie wiedząc co zobaczę. I nie myliłam się. Zeszliśmy piętro niżej. Kiedy otworzył drzwi, byłam lekko zmieszana. To co zobaczyłam nieco mnie przestraszyło. Mieszkanie urządzone w starym muzealnym stylu, na ścianach ogromna ilość obrazów i reprodukcji , a na środku salonu wiszący olbrzymi, kryształowy żyrandol, jak się później dowiedziałam była to słynna Maria Teresa. W powietrzu unosił się intensywny zapach perfum pana Bogusława i kwiatów, które można powiedzieć były wszędzie – zarówno te cięte w wazonach, jak i te doniczkowe. Sztuczne, a także suche tworzące różne kompozycje uzupełniały całość tej niezwykłej oranżerii.
Dodatkowo wszędzie ustawiona niezliczona ilość bibelotów, przede wszystkim słoni każdego wymiaru. Przyzwyczajona do surowego wystroju i minimalizmu, a także z zamiłowania chowająca wszystko po szafkach dla łatwiejszego zachowania porządku, dość mocno przestraszyłam się. Pomyślałam: Z pewnością sobie nie poradzę.
Miałam nadzieję, że Pan Bogusław nie zauważył mojego zmieszania. Zadanie, które mnie czekało było dużym wyzwaniem. Wymieniliśmy kurtuazyjne pozdrowienia i umówiłam się, że za dwa dni zadzwonię z odpowiedzią.
Czwartego października 2005 roku, w poniedziałek, stawiłam się do pracy. Na wstępie omówiliśmy i ustaliliśmy pewne zasady. Poprosiłam, aby kuchnię pozostawił jako moje królestwo i pozwolił mi zrobić tu pewne zmiany. Dodatkowo przyznałam się, że nie znam muzyki klasycznej w stopniu, który pewnie by Go zadowalał i nie jestem jej miłośniczką, ale najwyraźniej niczym się nie przestraszył, a jedynie powiedział: Pozna pani, pozna i polubi.
I tak zaczęła się moja 10- letnia przygoda z panem Bogusławem. Początki były trudne. Nie znałam przecież upodobań kulinarnych pana Bogusława, nie wiedziałam także jak poruszać się w gąszczu domowych przedmiotów, właściwie nie wiedziałam o nim nic.
Muszę nieskromnie przyznać, że szybko polubiliśmy się. On doceniał moją dyskrecję, pogodę ducha i zaangażowanie w pracy, a ja ceniłam Go za niezwykły profesjonalizm i olbrzymią wiedzę, a także pasję, która wypełniała Jego życie. Szybko zaraził mnie sztuką, którą kochał, a która była dla mnie mało znana. Rozumieliśmy się bez słów. Jak to mawiał Boguś – ta sama grupa krwi. Ta sama energia, pasja, perfekcja, chęć bycia najlepszym. Nie znaczy to jednocześnie, że byliśmy zgodni w każdym temacie, że nie kłóciliśmy się. Powiedziałabym nawet, że to było na porządku dziennym.
A wszystko pewnie dlatego, że bardzo dużo rozmawialiśmy na każdy temat. Byłam Jego pierwszym recenzentem nieomalże we wszystkim. Ciekaw był mojego zdania, bo wiedział, że będę szczera w swojej ocenie, że nie należę do pochlebców. Wiedział, że zależy mi bardzo na tym, jak Go inni oceniają, będę więc walczyła z Nim o każdy szczegół zarówno w jego wyglądzie, jak i w pismach, które dyktował. Liczył się z moim zdaniem.
Rok 2007 przyniósł tragiczne wydarzenia. Wiadomość o nowotworowej chorobie Jego Siostry, a potem Jego udar, na skutek którego trafił do szpitala i śmierć Siostry. Wydawało się to końcem Jego planów, Jego marzeń.
Nie wszyscy wierzyli, że podniesie się aby dalej wypełniać swoją misję. Na szczęście miał wokół siebie garstkę bliskich ludzi, którzy wierzyli, że uda Mu się stawić czoło przeciwnościom losu i dalej realizować zaczęte dzieło.
Codzienne, uciążliwe, ale systematyczne ćwiczenia powoli dawały Mu coraz większą samodzielność. Wielu czynności niestety nadal nie potrafił wykonać sam. Jednak otoczony swoimi oddanymi współpracownikami powoli, ale konsekwentnie układał program festiwalu krynickiego.
I stanął na deskach sceny. Wzruszające 100 lat odśpiewane przez publiczność dobitnie podkreśliło ogromną sympatię jaką Go wszyscy darzyli, to uskrzydliło Go jeszcze bardziej.
Byłam przy Nim przez te wszystkie lata. W szpitalu, w domu, na festiwalach, koncertach. Dbałam, aby nie brakowało Mu niczego, aby nie czuł się samotny, opuszczony. Czasami w udzielanych wywiadach wspominał o mnie, że dbam o Niego jak Matka, a czasami mówił, że jestem dla Niego jak Siostra. Byłam nie tylko Jego gospodynią. Byłam opiekunką, towarzyszką rozmów, ręką która pomagała w pisaniu książek. Miał do mnie zaufanie, cenił moją szczerość, polegał na moim zdaniu. To było dla mnie niezwykle wzruszające, doceniałam to.
Ta wieloletnia bliskość pozwoliła mi dzięki Niemu poznać ten przepiękny, zaczarowany świat. Jestem Mu ogromnie wdzięczna, za to, że nauczył mnie słuchać muzyki, że poznałam te cudowne głosy śpiewaczek i śpiewaków, wspaniałych, niezwykle wrażliwych artystów, którzy tworząc przedstawienia sprawiają, że możemy przeżyć niezapomniane chwile i jak mawiał Pan Bogusław zrozumieć, że życie człowieka, który pokochał sztukę i poddał się sztuce jest piękniejsze, jest wartościowsze.