Okrutne czasy wojny domowej w Hiszpanii były i są materiałem filmowym, swoje dzieła o tych czasach nakręcili tacy reżyserzy jak Carlos Saura, Ken Loach czy Alejando Amenábar. Niektórzy, jak Guillermo del Toro w „Labiryncie fauna” czy Fernando Arrabal w „Viva la muerte”, wstrząsająco pokazywali tę rzeczywistość z perspektywy dzieci, z upiornymi nawiązaniami do surrealizmu i realizmu magicznego.
Reżyser Paweł Szkotak znany jest z filmowych upodobań i stosowania popkulturowych cytatów. W swojej poprzedniej realizacji „Don Pasquale” Gaetano Donizettiego w Bydgoszczy przeniósł miejsce akcji do Nowego Jorku do środowisk mafijnych emigrantów, a jednym z najbardziej udanych w tej produkcji fragmentów jest cytat z „Nocy i dni” – nieśmiertelna scena zrywania lilii w stawie przez Toliboskiego dla Panny Barbary.
A jednak jego „Carmen” to coś więcej niż zabawa symbolami i aluzjami. Umieszczając swoją interpretację dzieła Georgesa Bizeta w latach 30. w Hiszpanii oczyścił ją, co oczywiste, z sewilskiego folkloru falban, wachlarzy i cygar. Dobitniej zabrzmiał w tych realiach dramat bohaterów, ale reżyser udowodnił także, iż okrutna opowieść o Carmen jest uniwersalna i może dziać się w każdym czasie. W sugestywnej mrocznej, ciemnej i złowrogiej scenografii Damiana Styrny (także projekt animacji) ta tragedia staje się bardziej wiarygodna tym bardziej, że wszystkie ruchy bohaterów bezwzględnie podporządkowane są literze libretta. Mamy sceny bójek i przemocy, jest egzekucja Zunigi, a także bezlitosny świat przemytników. W takiej rzeczywistości funkcjonuje pozbawiona słońca Carmen, do tych realiów trafia wzorowy i niezłomny, jak mogłoby się wydawać, Don José, tu przychodzi czysta i anielska Micaëla, w tej rynsztokowej scenerii swoje triumfy święci Escamillo.
Niezwykle stylowe, oddające ducha epoki (suknie, ale także mundury żołnierzy) są kostiumy zaprojektowane przez Sylwestra Krupińskiego oraz reżyseria świateł Bogumiła Palewicza. „Naturalna” jest też choreografia Iwony Runowskiej, zarówno w scenach walki dzieci, jak i w pijanych widach scen z Escamillem. W spektaklu udział biorą dzieci z Operowego Chóru Dziecięcego oraz chóru Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej im. F. Nowowiejskiego w Gdańsku. Jak się okazało, były to głównie dziewczynki, tym bardziej wstrząsał więc obraz szkolenia ich do walki w pierwszym akcie dramatu.
Wizja Szkotaka opowiada tak naprawdę o postaci Don José, jego postępującym upadku i szaleństwie. Zubożały arystokrata służy w armii, ale ideał sięga bruku, bohater da się uwieść i doprowadzić do zguby, tracąc wszystko, co miał w życiu najważniejsze: zawodową pozycję, piękną narzeczoną, miłość i szacunek matki. Doskonale rozegrał i zaśpiewał tę postać Arnold Rutkowski, przekonując zarówno scenami wahania, jak i w opętaniu z początku miłością, a później nienawiścią. Wokalnie brzmiał pięknie, posługując się nienaganną włoską manierą, inteligentnie, gdzie trzeba przeciągając popisowo dźwięki, wspaniale interpretował wokalne frazy aktorsko. „Carmen” to w moim odczuciu opera w duchu włoska i werystyczna, co tenor doskonale potrafił wyrazić.
Trudno jest przekonująco wykreować postać Micaëli: to bohaterka zakochana i niewinna, naiwna, przychodzi jakby z innego świata. Gabrieli Legun udało się nie „przesłodzić” obrazu narzeczonej Don José, artystka zaśpiewała ją mocno, z umiejętnym natężeniem dramatyzmu, pięknie frazując i pięknie brzmiąc mocą lirycznego sopranu. To bogaty, gęsty i bardzo nośny głos. W obu swoich wejściach na scenie potrafiła dojmująco wzruszyć.
Poza obozem wojskowym w I akcie na scenie właściwie nie widzimy wojny, wszystko toczy się swoim codziennym rytmem. Jedynym, choć nie wiem, czy nie nazbyt dosłownym, jednak wizualnie pięknym, jest wstęp do III aktu, gdzie pokazane jest jakieś bombardowanie (multimedia Eliasza Styrny). Może to być Hiszpania, może II wojna światowa, może Ukraina, mnie osobiście skojarzyło się to z wrześniem 1939 roku w Warszawie. Widzimy natomiast skutki ataku, tłumy uciekinierów z okupowanego kraju przechodzą przez widownię i stają się, nie mając innego wyjścia, przestępcami, wkraczają na drogę zła. To jeszcze jedno okropieństwo wojny, ludzie się po prostu na jej skutek degenerują. Wśród uciekinierów są także towarzyszki Carmen, Frasquita i Mercedes, kreowane przez Hannę Okońską i Iwonę Wall, bardzo dobre scenicznie i wokalnie.
Dobrze obsadzone zostały także inne role drugoplanowe: Jan Żądło (Moralès) i może trochę zbyt charakterystyczni Łukasz Kózka (Le Dancaïre) oraz Aleksander Zuchowicz (Le Remendado). Remigiusz Łukomski (Zuniga) błysnął siłą swego basowego głosu i aktorstwem, potrafił wzbudzać obrzydzenie, ale i współczucie, świetna jest scena jego egzekucji w finale III aktu, kiedy przed śmiercią postanawia się znieczulić alkoholem.
Alkoholu jest w tym spektaklu mnóstwo, torreador Escamillo świętując swój kolejny triumf zabicia bezbronnego byka (to z kolei okropieństwa corridy), zatacza się i bełkocze, w pijackim widzie zakochuje się i oświadcza Carmen, która wprawdzie nie pije, ale przyjmuje jego zaloty z ogromnym entuzjazmem. Kreujący tę rolę Tomasz Rak był znakomity aktorsko, ale swoją zwycięską pieśń zaśpiewał odrobinę zbyt dramatycznie. To trudna i niebezpieczna partia dla barytona, właściwie nie wiadomo na jaki rodzaj głosu jest napisana. Rak potrafił jednak pokazać swoje opanowanie warsztatu w dalszym przebiegu opery, zarówno w trakcie sporu z Don José, jak i w duecie z Carmen, kiedy domaga się, żeby tytułowa bohaterka pobłogosławiła jego kolejne zwycięstwo nad bykiem.
Imię „Carmen” oznacza pieśń, przed tytułową bohaterką stoją wyzwania w każdym akcie opery, z których moim zdaniem najpiękniejsze są akty końcowe: III i IV z niesamowitym finałem. Joanna Motulewicz nie była zmysłowo uwodzicielska, zresztą w tej inscenizacji Carmen nie jest apoteozą wolności i miłości, a raczej bezwolną ofiarą przeznaczenia. W interpretacji artystki, cudownie brzmiącej w górach i w mięsistym rejestrze piersiowym, od początku czuć było smutek i nieuchronność fatum, a prawdziwe skrzydła dramatycznego mezzosopranu rozwinęła właśnie w częściach tragicznych; aria z kartami zabrzmiała intensywnie i mocno, artystka potrafiła też wzruszyć w słynnym finałowym duecie i przekonać do swojej postaci. Doskonała była w scenie uwodzenia Don José (piękna suknia z odpinanym dołem), a także zrezygnowana w swoim przeznaczeniu w finale, nie uciekała i się nawet nie broniła. Ta Carmen po prostu chciała umrzeć.
Wizja Szkotaka jest spójna i mroczna, ale w odczytaniu reżysera zabrakło mi odrobiny szaleństwa, jakiegoś zaskoczenia. To nie jest zarzut, wszystko dzieje się, pomimo przeniesienia akcji opery w czasie, zgodnie z librettem, każde słowo tu pasuje, jest logiczne i przemyślane. A jednak mało szalone.
Zaszalał natomiast Yaroslav Shemet, prowadząc orkiestrę dramatycznie i mocno; w jego interpretacji były namiętności, emocje i przede wszystkim krew. Dyrygent wydobywał z orkiestry niesłychane pokłady muzycznych warstw, akcentując wszechobecne w dziele Bizeta motywy muzyczne, kulminując napięcia i czuwając nad momentami wytchnienia. Muzycznie było to bliższe Verdiemu, Mascagniemu niż Gounodowi czy Massenetowi. Podkreślam, że dla mnie „Carmen” to opera włoskich emocji. Shemet potrafił zadbać także o piękno brzmienia prowadzonych przez siebie muzyków, orkiestra grała czysto i wspaniale.